27 grudnia 2007

w kotle narodów

Wczoraj spędziłam popołudnie w ośrodku migranta Fu shen fu. Trudno nazwać to wydarzenie Wigilią... powiedzmy raczej, że było to Christmas party...
Istny kocioł narodów... Najlepiej, jak uchwycę się chronologii zdarzeń, żeby jakoś opisać wczorajsze wrażenia.
Przyjeżdżamy z Marylą i Magdą jeszcze przed imprezą, żeby przygotować stoły, nastrój i ogólnie próbować panować nad sytuacją (co oczywiście jest syzyfowym wysiłkiem...). Maryla, jako że tam pracuje, przechodzi do ofensywy i angażuje Kameruńczyków do przenoszenia stołów, rozmontowywania komputerów i zastawiania tychże stołów wszelkim jadłem i napojem. Dwóch Irakijczyków zajmuje się przyglądaniem się pracy (i nam) i zagajaniem sympatycznych rozmów. Pomagają nam jeszcze dwaj chłopcy: jeden z Uzbekistanu, drugi, jak twierdzi - z Kirgistanu (ale kto ich sprawdzi, jak to jest naprawdę? ;P ). Atmosfera na razie spokojna, choć widzę, ze Maryla już dzwoni, żeby obudzić do działania Jacka, odpowiedzialnego niby za ośrodek, ale tak naprawdę to głównie za kurczaki i aparat fotograficzny... ;P
W pewnym momencie nadciąga rzesza Wietnamczyków i... znika w pokoju o. Osieckiego - sami wietnamscy notable... jak się okaże później, nie zostaną na imprezie. W podobny sposób dystyngowanie przemkną się przez ośrodek po spotkaniu ze "swoim" ojcem. Ale skośnooki honor nie jest bynajmniej nadwyrężony - oto do ośrodka przybywa grupa sióstr zakonnych i jeden ksiądz - Chińczycy. Z dwiema znamy się trochę lepiej - mieszkają co jakiś czas u nas i uczą się ceramiki chińskiej. Okazuje się, że ksiądz studiuje w Bonn i przyjechał tylko na Święta (muszę przy tym powiedzieć, że odznacza się serdecznością i otwartością niezwykłą, jak na Chińczyka). A więc w tym anglo-chińsko-języcznym gwarze rozbrzmiewa Deutsche Sprache :D
Przygotowania trwają, w międzyczasie robi się coraz ciaśniej za sprawą grupki Hindusów, z których jeden wyróżnia się malowniczym czerwonym turbanem. Inny, jak refren, przychodzi co chwilę z pytaniem o sprzęt do odtworzenia indyjskiej muzyki. Temperatura w kotle z wolna zaczyna się podnosić, a to za sprawą... kurczaków, które najwyraźniej nie są jeszcze gotowe. Godzina rozpoczęcia z założenia (jak w odjazdach pociągów) była godziną, od której liczy się spóźnienie. Początek jest więc iście biblijny: tohu vavohu... tyle, że nikt nie wie, co się dzieje z kurczakami, co się dzieje z o. Jackiem i s. Magdą, którą prosił o odsiecz. Ze stołów zaczynają znikać owoce i ciastka. W międzyczasie napływają nowi goście, na widok których nasza Marylka ze zdumienia otwiera oczy: wielu widzi w ośrodku po raz pierwszy.
W pewnym momencie przyszła dziewczyna z Kolumbii, która niestety, nie znalazła nikogo mówiącego po hiszpańsku.
Po ponad godzinie chaosu, wkroczył Jacek z wyczekiwanym kurczakiem i można było przystąpić do nabożnej części Christmas party. Były czytania i Ewangelia (pierwszy raz słuchałam Ewangelii na siedząco, bo jakoś nikomu nie przyszło do głowy, żeby wstać - chrześcijan reprezentowali Polacy, Chińczycy... i chyba tyle, bo reszta była muzułmańsko-hinduska. Silent Night i Hevenu Shalom alechem były jedynymi pieśniami, które udało się nam jakoś odśpiewać. Chaos stał się towarzyszem tej imprezy. Po jednej zabawie integracyjnej Hindusi koniecznie chcieli coś zatańczyć. Okazało się, ze wraz z włączeniem ich muzyki zapanowała "okupacja" hinduska. Cała reszta narodów siedziała i przyglądała się ich tańcom. Ta "reszta" w międzyczasie zrobiła się jeszcze bardziej różnobarwna, bo dołączyły rodziny migrantów z Iraku, Mongolii... jedna Wietnamka, Sri-Lańczyk, chłopcy z Afganistanu, Maroka i Bóg jeden wie, skąd jeszcze... Tego dnia przewinęło się przez ośrodek ponad 150 ludzi.
"Okupacja" hinduska, z towarzyszącą jej błazenadą jednego z Irakijczyków, zakończyła się tak nagle, jak się zaczęła. Najprawdopodobniej dostali po nosie od któregoś z migrantów. Niestety - trwała na tyle długo, że Chińczycy i Afrykańczycy zdążyli się ewakuować z imprezy. Wraz z wyjściem Hindusów wytworzyła się atmosfera dekadencji - Mongołowie i wiele innych nacji uznali, ze impreza się skończyła i także zabrali się do wyjścia, dziękując za party (dość łaskawie potraktowali ten chaos). Irakijczycy z werwą zabrali się do sprzątania ze stołów. Prawie rozmontowali już dekorację, kiedy dzwonek do drzwi oznajmił "kilku" kolegów, po których w międzyczasie skoczył Sri-Lańczyk. Jacek, jak przyznał później, po szóstym przestał liczyć. Ogółem było ich dwunastu. I tak zaczęła się cześć druga: nakarmiliśmy towarzystwo i zaczęły się narodowe śpiewy przy akompaniamencie... drewnianego stołu (nawet sobie nie wyobrażacie, z jakim mistrzostwem chłopcy wybębniali na stole rytmy, przy których niemożliwym było usiedzieć na miejscu). Królowały śpiewy ze Sri Lanki, ale nie brakło też pieśni arabskich, wietnamskich i polskich (w tej roli wystąpiły tradycyjnie "Sokoły" o Ukrainie i żydowskie "raduje się", dla niepoznaki śpiewane po polsku ;P - wzbudziły ogólny entuzjazm dla polskiej muzyki...). I właśnie w tym momencie, kiedy impreza nabierała kształtów wspólnej zabawy, trzeba było jechać do domu...
To tyle chronologia. Wiele trzeba byłoby pisać o spotkaniach z konkretnymi ludźmi, które resztkami angielskiego (a czasem po polsku) udało się przeżyć. O historiach, których zarysy udało się usłyszeć... Spotkaliśmy się w atmosferze zabawy, ale przecież każdy z tych ludzi niósł ze sobą dramat swojej rodziny, kraju, tragicznej przeszłości, niepewnej przyszłości, nadziei, zawodów, ciężkiej do wytrzymania, często bezczynnej teraźniejszości w ośrodku dla uchodźców...
Mimo mojej nieśmiałości, z każdą godziną czułam się coraz lepiej w tym tyglu narodów i religii. I tak myślałam nad naszą misją, Dobrą Nowiną, której tak naprawdę oczekiwali ci ludzie, przychodząc do ośrodka. Dla wielu może być nią nadzieja na lepszą przyszłość, ale dla wszystkich bezwzględnie jest nią bezinteresowna miłość. I zrozumiałam że to MUSI być nie tylko wizytówka chrześcijan, ale coś, po co każdy inny człowiek ma prawo do nas przyjść, wziąć, "bez płacenia za wino i mleko". Ponieważ my, jako jedyni, czerpiemy ze Źródła Miłości, które jest w stanie napoić WSZYSTKICH spragnionych. I widziałam to pragnienie otrzymania miłości w każdym gościu. I widziałam wdzięczność za to, czego doświadczyli.
Zdawało się, że nie zrobiłyśmy wiele, byłyśmy po prostu... Ale, kto wie, ile przez nas raczył zrobić Bóg?

25 grudnia 2007

bazgroły niepublikowane

Powiem szczerze... nie miałam zamiaru tego dawać... Chciałam odświeżyć moje opowiadania pisane ongiś do radia, ale okazało się, że jeśli nie znajdę tego gdzieś na papierze, to wszystko diabli wzięli i ponieśli w niebyt (dyskietka jest nie do odczytania...). Zamiast tego niech będzie taki scenariusz, który napisałam jeszcze w Kietrzu, ot tak - dla przyjemności. I tak należy do tego tekstu podejść :)


NAŚLADOWCY


Osoby:
Paulo Fabio
Mama Fabio
Brat Francesco
Mały Francesco

Mama

Tata
Biskup

Giowanni
Giowanni II (wersja dorosła)
Luciano
Luciano II (wersja dorosła)
Julietta
Carlo
Francesco Bernardone
Chiara

Czterech Braci Mniejszych


Zamiast wstępu…
Ponieważ zbieżność imion i przechodzenie w czasie może przyprawić czytelnika lub reżysera o lekkie zagubienie osobowo-czasoprzestrzenneJ, podaję krótką chronologię zdarzeń:
1181 – w Asyżu przychodzi na świat Giowanni Bernardone, nazywany po wsze czasy Francesco Bernardone
1193 – siostra Biskupa asyskiego wydaje na świat naszego Francesco
1193 – przychodzi na świat Chiara z rodu Sciffi
1205 – Francesco ma wizję w Spoleto, przeżywa spotkanie z trędowatym, Słowa z Krzyża San Damiano i konflikt z ojcem.
1206 – ma miejsce wydziedziczenie Francesco Bernardone, który opuszcza Asyż, zajmuje się trędowatymi i podejmuje naprawę Kościółka San Damiano, w czym dzielnie, acz nieskutecznie towarzyszy mu mały Francesco
1212 – Chiara Sciffi ucieka z domu i przyłącza się do braci mniejszych, osiadając przy Kościele San Damiano. Nasz Francesco kilka miesięcy póżniej rozpoznaje wezwanie i również przyłącza się do braci.
1219 – Brat Francesco wraz z pięcioma innymi braćmi udaje się do Maroka, niestety po drodze w Hiszpanii choruje. Tam też osiada.
1220 – pięciu braci, którzy dotarli do Maroka ponosi śmierć męczeńską
1226 – umiera Francesco Bernardone, Brat Francesco w Hiszpanii ma wizję jego śmierci i odejścia
1250 – spotkanie Brata Francesco i Paulo Fabio
1252 – śmierć Brata Francesco
- Pierwszy rozdział (Banicja) dzieje się ok. roku 1250. W Peruggii. Paulo Fabio ma wówczas dziewięć lat.
- Drugi rozdział (Pustelnia), również w tym samym roku, ma miejsce w Porcjunkuli i w Carceri. Brat Francesco ma wówczas sześćdziesiąt siedem lat.
- Trzeci rozdział (Rycerz) to lata 1193 (I) i 1205 (II i III), rzecz dzieje się oczywiście w Asyżu.
- Czwarty rozdział(Słowa) rozgrywa się w tym samym roku.
- Piąty rozdział (Znaki) przypada na rok następny.
- Szósty rozdział (Przyjaciel) to rok1212.
- Siódmy rozdział (Droga) to powrót do 1250r. i do pustelni w Carceri.
- Ósmy rozdział (Brama) to 1226 (I) i 1252 (II).


BANICJA

I
Mama Fabio, Paulo Fabio.
Kuchnia państwa Fabio.
Paulo siedzi przy stole, podpiera głowę rękami, najwyraźniej niezadowolony ze słów Mamy, która krząta się, mówiąc bez przerwy.

MAMA: Znowu to samo... Od kiedy nauczyłeś się chodzić nic, tylko ciągłe skargi. Czy ty nie umiesz spędzić jednego dnia spokojnie, bez głupich kawałów?
PAULO: (mruczy nieśmiało i figlarnie zarazem) W niedziele jestem zawsze spokojny, przecież nie można wtedy pracować...
MAMA: (mierzy go długim spojrzeniem) Pracujesz wyjątkowo gorliwie. Kiedy się spytać o dom Giordano Fabio, to nikt nie wie, gdzie on jest, ale gdzie mieszka Paulo Fabio – to wie każdy. A wiesz dlaczego? – Bo każdy w mieście choć raz w życiu musiał tu przyjść, żeby się poskarżyć. Co ja mam powiedzieć Tacie, jak przyjedzie z Rzymu?
PAULO: Żeby mnie wziął ze sobą dla dobra miasta...
MAMA: Oczywiście, jeszcze Rzym, jeszcze tam nie znają twoich wybryków!
PAULO: Ale ja tam będę grzeczny! Będę się uczył od Taty rzeźbić i nie będę miał czasu na robienie kawałów...
MAMA: Już ja to widzę – gotów jesteś wyrzeźbić trzymetrowego anioła stojącego na skrzydłach, żeby usłyszeć krzyki i chichoty!
PAULO: Mamo, masz lepsze pomysły ode mnie! A ja się zawsze zastanawiałem po kim to mam... (mówiąc to zeskakuje i podbiega do Mamy, tuląc się i rozbrajając ją zupełnie)
MAMA: Powiedz mi (kuca na wprost chłopca), co mam ci zrobić za tego Robin Hooda, który wczoraj spłoszył w lesie konie burmistrza, skwapliwie pozbierał porozrzucane monety i wspaniałomyślnie podarował rodzinie młynarza?
PAULO: Banicja?
MAMA: Hmm... (wstaje, chodzi przez chwilę po kuchni. Poruszona nagłą myślą odwraca się.) Tak, Tak! Ja, Laura Fabio, Najwyższy Sąd W Tym Domu, skazuję obecnego tu Robin Hooda, czyli Paulo Fabio na karę banicji przez dwa tygodnie. Karę winny odbędzie u brata Francesco, w Porcjunkuli. Pakuj się, jutro rano tam pojedziesz, ja za ten czas napiszę do brata list. Może on potrafi ci przemówić do rozsądku. (wychodzi)
PAUL: Hura! Będę prawdziwym banitą! Tylko szkoda, że u brata Francesco... dziadek mówił, że jego przyjaciel miał różne dziwne pomysły i nigdy nie można było przewidzieć, co zrobi... Może mi każe chodzić w worku i klękać w środku nocy, albo spać za karę na gołej ziemi... Jak będzie zupełnie źle, to ucieknę w nocy i przez resztę czasu będę żył w lasach, jak prawdziwy Robin Hood. Tylko muszę jeszcze zanieść do kryjówki łuk... (wybiega)

II

Brat Francesco, Paulo.
Cela brata Francesco.
Brat Francesco siedzi na małym krzesełku, w ręku trzyma list od Mamy Fabio. Czyta go i co chwila spogląda na stojącego przed nim Paulo, ten z kolei przerażony wpatruje się w Brata.

BRAT FRANCESCO: A więc, mój mały, zasłużyłeś sobie na porządną karę...
PAULO: (kiwa w milczeniu głową)
BRAT FRANCESCO: Dwa tygodnie banicji w klasztorze.
PAULO: (znów kiwa głową)
BRAT FRANCESCO: (Podnosi głowę i mówi patrząc na chłopca) Ale masz pecha. Jutro rano muszę się udać do naszej pustelni, i to na miesiąc. Nie mogę cię zabrać ze sobą, bo przez ten czas nie wolno mi opuszczać tego miejsca i nie będzie miał kto odprowadzić cię do domu. Co zrobimy?
PAULO: (z błyskiem w oku) Muszę więc wrócić do domu... (do publiczności) Dobrze, że przygotowałem sobie łuk! Ale będzie przygoda!
BRAT FRANCESCO: Coś mówiłeś?
PAULO: Taaak... Dobrze, że nasz sługa jeszcze nie pojechał z powrotem. Jutro rano pojedziemy do domu i tam Mama będzie musiała wymyślić mi inną karę. (robi przy tym słodką i niewinną minę)
BRAT FRANCESCO: Bardzo dobrze, więc idź, mój chłopcze i wyśpij się przed jutrzejszą podróżą. Dobranoc.
PAULO: Dobranoc, Bracie Francesco. (wychodzi)

Brat Francesco podchodzi do stolika, pisze przez chwilę list, zawija go i opieczętowuje, wychodzi.

III

Brat Francesco, Paulo.
Cela Brata Francesco.
Jest wczesny ranek, cisza. Brat Francesco siedzi albo stoi na scenie odwrócony tyłem, tak, żeby nie zwrócić na siebie uwagi publiczności przed czasem. Paulo przemyka się cichaczem przez scenę. Po chwili idzie w drugą stronę, również chyłkiem. W momencie, kiedy jest na środku sceny, odzywa się Brat Francesco, nie poruszając się jednak.

BRAT FRANCESCO: Dzień dobry, Paulo.
(Paulo zamiera)
BRAT FRANCESCO: Dziwisz się, że odkryłem twoją ucieczkę?
(Paulo nieporuszony)
BRAT FRANCESCO: (odwraca się do niego z uśmiechem) Na twoim miejscu zrobiłbym to samo...
(Paulo dalej nieporuszony, tyle, że patrzy z niedowierzaniem na Brata)
BRAT FRANCESCO: Pomysł ucieczki wpadł nam obu do głowy w tym samym momencie, więc zamiast pisać do Twojej Mamy o tym, że musisz wrócić, napisałem, że wrócisz dwa tygodnie później bo wybierasz się ze mną do pustelni w Carceri. Potem zostało mi tylko czekać, kiedy się obudzisz i będziesz gotowy do drogi. (uśmiecha się pod wąsem) Tylko nie tej, którą sobie zaplanowałeś... (widząc strapioną minę chłopca, kładzie rękę na jego ramieniu) Nie martw się, pustelnia jest miejscem dziwnych przygód i prawdziwych cudów... (obaj wychodzą)

PUSTELNIA
I

Brat Francesco, Paulo.
Pustelnia Carceri.
W głębi sceny Brat Francesco klęczy, albo siedzi na piętach i się modli. Bliżej stoi Paulo

PAULO: Ta pustelnia nie jest taka zła... (robi kilka kroków, zatrzymuje się, żeby kontynuować) Brat Francesco znalazł dla mnie łuk i powiedział, ze w dzień, kiedy on się modli, mogę wychodzić na polowania, tylko nie mogę przechodzić na sąsiednie wzgórza. Na razie jeszcze tam nie byłem... Noc – mówi Brat Francesco – jest do spania. Ale nie dla niego. Kiedyś wykradłem się i zobaczyłem, jak stał na brzegu skarpy z rękami wyciągniętymi ku niebu. Innym razem leżał przytulony do skały i płakał tak, jak małe dziecko. Wracałem wtedy i długo nie mogłem zasnąć ani zrozumieć kim jest Brat Francesco. Pewnego dnia zdecydowałem: musimy odbyć prawdziwą męską rozmowę.

Zdecydowanie odwraca się i idzie w kierunku Brata Francesco, im jest bliżej, tym mniej ma w sobie pewności. Wreszcie siada naprzeciwko Brata Francesco bardzo nieśmiało i przez pewien czas kręci się, nie wiedząc, jak zacząć.

BRAT FRANCESCO: (podnosi głowę) Chcesz ze mną pogadać?
PAULO: (zaskoczony) Skąd wiesz, Bracie Francesco?
BRAT FRANCESCO: (śmieje się serdecznie) Wiesz, zwykle, kiedy siadamy obok kogoś blisko i robimy wszystko, żeby nas zauważył, to mamy ochotę pogadać.
PAULO: Racja...
BRAT FRANCESCO: No więc?...
PAULO: Hmmm…
(chwila milczenia)
PAULO: Chodzi o moją zabawę w Robin Hooda.
BRAT FRANCESCO: Tak…
PAULO: To nie jest zwykła zabawa… (w tym momencie ożywia się i mówi z zapałem) On podobno żyje naprawdę tam, daleko na północy w… Anglii. Opowiadają o nim wszyscy Francuzi, którzy przyjeżdżają do mojego wuja! On naprawdę broni mieszkańców Nothingam i nie boi się nikogo. A ja, kiedy udaję, że jestem umbryjskim Robin Hoodem, to się nie bawię, bo chciałbym być nim naprawdę! Znam wszystkie pieśni o nim, wiem jak wygląda, jak się ubiera, jak strzela z luku i włada mieczem. Nawet podobno ma w swojej drużynie jakiegoś księdza! (tu urywa, czekając na jakąś reakcję)
BRAT FRANCESCO: I…
PAULO: (czerwieniąc się) I pomyślałem, czy ty nie chciałbyś być takim księdzem w mojej drużynie… tej prawdziwej…
BRAT FRANCESCO: A nie jestem trochę za stary?
PAULO: Nie! Nie musisz chodzić ze mną na wszystkie wyprawy. Tylko ja będę przychodził do ciebie na przykład w niedzielę albo kiedy będę potrzebował spytać się Pana Boga o zdanie. Zgadzasz się?
BRAT FRANCESCO: Hmm… daj mi czas do jutra, muszę się zastanowić. Jeśli to nie ma być zabawa… to jest poważna sprawa, jak rozumiem?
PAULO: Tak.
BRAT FRANCESCO: A więc odkładamy tą rozmowę do jutra, a tymczasem chodźmy zrobić kolację. (wychodzą)

II

Brat Francesco, Paulo.
Pustelnia Carceri.
Paulo budzi się ze snu, przeciera oczy. Dostrzega zbierającego się do wyjścia Brata Francesco, zrywa się, żeby dopędzić wychodzącego.

PAULO: I co, zdecydowałeś się?
BRAT FRANCESCO: Tak, zgadzam się. Myślę, że jesteśmy do siebie bardzo podobni i będziemy się dobrze rozumieć.
PAULO: Świetnie, ale muszę postawić jeden warunek.
BRAT FRANCESCO: Jaki?
PAULO: Jako kapitan drużyny muszę wiedzieć wszystko o moich żołnierzach, więc musisz mi opowiedzieć o sobie.
BRAT FRANCESCO: Jasne, ale pozwól mi jeszcze trochę czasu spędzić z Kapitanem mojej drużyny… ( pokazuje na sznur, machając nim) Umówmy się, że przy kolacji będę ci opowiadał po jednej przygodzie… nie zostało nam zbyt dużo czasu – mamy jeszcze tylko trzy tygodnie…
PAULO: (zachwycony) Miałeś tak dużo przygód?
BRAT FRANCESCO: ( śmieje się) Przecież mówiłem, że jesteśmy do siebie podobni… (wychodzi)


RYCERZ

I

Mama, Tata, Biskup.
Dom rodziców Francesca.
Matka z Ojcem rozmawiają chodząc po pokoju, na krześle siedzi Biskup, przysłuchując się rozmowie.

MAMA: Może to rzeczywiście dziwne imię, ale zobaczysz, że się pewnego dnia przyjmie i wiele dzieci w Asyżu będzie je nosiło. Poza tym mnie się naprawdę podoba.
TATA: Ale nie ma nawet takiego świętego. Chcesz, żeby nie miał patrona? Jak on będzie się przedstawiał – przecież to w ogóle nie brzmi poważnie – każdy będzie myślał, że to przezwisko.
BISKUP: Może być pierwszym świętym…
TATA: No tak, bo ten młody Bernardone nie ma żadnych szans na aureolę.
MAMA: Ale przecież cenisz Bernardonów i zawsze mówisz, że powinniśmy z nich brać wzór…
TATA: (do Biskupa) A ty, co myślisz?
BISKUP: Mnie się Francesco całkiem podoba.
TATA: Jak zwykle stoisz po stronie twojej siostry.
BISKUP: (śmieje się porozumiewawczo) Ty na końcu też będziesz po jej stronie. (rodzice wychodzą)
BISKUP: I tak w Asyżu mamy pierwszego Francesco. Jeden co prawda już jest, ale tak naprawdę nazywa się Giowanni. Jest synem Piotra Bernardone. Żona jego pochodzi z Francji i mały uwielbia śpiewać po francusku, więc zyskał ten przydomek. Zresztą, nie tylko śpiewaniem sobie na to zasłużył: w chwilach, kiedy woli być księciem niż rycerzem, nabiera francuskich manier i urzeka tym nawet najwytworniejsze damy, choć ma dopiero dwanaście lat. Moja siostra z mężem są zapatrzeni w rodzinę Bernardonów, więc kiedy urodził im się syn, chcieli, żeby był taki, jak młody Bernardone – zupełnie taki sam, nawet z imienia. (kręci głową i wychodzi)

II

Mały Francesco, Giowanni, Julietta, Luciano.
Za murami Asyżu.
Są poubierani w nieco za duże zbroje, wyposażeni w miecze i inne ciekawe rzeczy. Zbiegają się najpierw z różnych stron na środek, a potem się naradzają.

GIOWANNI: Chodźcie tutaj, szybko! Udało się, musimy tylko dokonać przeglądu wojska, zanim dołączymy do drużyny Asyżu.
JULIETTA: To niesprawiedliwe, znowu będę musiała być tylko damą i czekać na was w domu!
LUCIANO: Możesz się przebrać za rycerza, może cię nie poznają… (Julietta wybiega i po chwili wraca ubrana jak chłopak z nieodłącznym hełmem i mieczem)
GIOWANNI: A teraz, szlachetni rycerze, ustawcie swoje konie w szeregu, abym mógł poznać wasze szlachetne imiona i herby.
LUCIANO: O nie, on znowu będzie najważniejszy!
JULIANA: Cicho, w końcu jest synem burmistrza.
GIOWANNI: (podchodzi do Luciano) Skąd jesteś, i jaki ród przedstawiasz?
LUCIANO: Jestem Luciano di Umbria, herbu Szczerbaty Miecz.
(wszyscy się śmieją)
GIOWANNI: (podchodzi do Julietty) A ty, rycerzu, urodę masz dziwnie niewieścią....
FRANCESCO: (szeptem do Julietty) Broń się, bo cię odkryje i wyśle do domu.
JULIETTA: To dlatego, że pochodzę z dalekiej północy, gdzie wszyscy mają delikatne rysy…
LUCIANO: Ciekawe, czy król uwierzy.
JULIETTA: (do Luciano) Jak nie chcecie wziąć mnie ze sobą na krucjatę, to mi od razu powiedzcie. (robi minę gotową do obrażenia. Chłopcy spoglądają na siebie porozumiewawczo)
GIOWANNI: Powiedz swoje imię i herb.
JULIETTA: Jestem Otto z Germanii a w herbie mam niedźwiedzicę.
(źle ukrywany śmiech chłopców)
GIOWANNI: (do Francesco) A ty, szlachetny rycerzu?
FRANCESCO: Jestem Francesco di Assisi, a w moim herbie są bele francuskiego sukna.
(znowu śmiech)
LUCIANO: (do Francesco) A słyszałeś, że twój bohater naprawdę wybiera się na krucjatę?
JULIETTA: (jak to kobieta) Taaaak?
FRANCESCO: Oczywiście, nawet sam widziałem, jak Piotr Bernardone prowadził konia. Ale był wspaniały! A jakie siodło i uprząż! Chyba sam książę nie miał by takiego.
JULIETTA: Ale on przecież nie jest z książęcego rodu. Od złota nie stanie się szlachetnie urodzony.
FRANCESCO: No to co! Za to duszę ma rycerską! I wiesz co? Jak dojedziemy do ich obozu, to zaciągnę się do niego na giermka.
GIULIANO: Szlachetni rycerze, jak będziemy tak gadać, to drużyna asyska odjedzie tak daleko, że nie zdołamy jej dogonić
JULIETTA: A jak nas wrócą do domu?
LUCIANO: Dziewczyny nigdy nie rozumiały wojskowych planów. Będziemy szli za nimi w ukryciu i ujawnimy się dopiero wtedy, kiedy już będzie za daleko, żeby nas odsyłać.
(wygalopywują :) )

III

Mały Francesco, Julietta, Luciano.
Przy zamku Rocca.
Na brzegu sceny siedzi Francesco. Po chwili przybiega do niego Julietta i Luciano

LUCIANO; Francesco! Francesco! (podbiega do niego, zatrzymuje się, łapie oddech) Słyszałeś, że Francesco Bernardone zachorował?
FRANCESCO: Coś mu się stało w bitwie?
JULIETTA: Nie, dojechał tylko do Spoleto i tam mieli postój. W nocy podobno miał jakiś sen i potem zamiast dogonić wyprawę, zawrócił do domu.
LUCIANO: Ale to jeszcze nie wszystko, bo kiedy wrócił, zaczął opowiadać, że będzie największym rycerzem na ziemi.
JULIETTA: No i my sobie myślimy, że on chyba naprawdę zachorował (pokazuje na głowę).
FRANCESCO: Sami zachorowaliście – od tego lania, jakie nam rodzice sprawili, kiedy złapali naszą krucjatę za Asyżem. Nie będę słuchał żadnych plotek. Idę to sam sprawdzić. (wybiega)
LUCIANO: Ciekawe, czy będzie dalej tak chodził za tym Bernardone, kiedy się dowie o tym, że zabiera ze sklepu różne rzeczy i rozdaje je biednym i że rozgłasza, że poślubi najpiękniejszą i najmądrzejszą dziewczynę na całym świecie. Myślisz, że chodzi mu o Klarę Sciffi?
JULIETTA: Coś ty, ona jest ze szlachetnego rodu, a on jest tylko synem kupca.
LUCIANO: Ale Francesco Bernardone jest teraz szalony i może ja porwać dla siebie.
JULIETTA: (oczywiście na taką możliwość każdej kobiecie błyszczą się oczy, więc - z nadzieją w glosie) Myślisz?
LUCIANO: (zdegustowany) Nic nie rozumiesz. (wychodzi, za nim Julietta)


SŁOWA

I

Mały Francesco, Biskup.
Pokój Biskupa.
Biskup siedzi, może sobie czytać. Po chwili wchodzi Francesco

BISKUP: A, Francesco! Chodź tu, mój mały, powiedz mi, jak tam żyje twoja mama. Przyjdę chyba dziś wieczorem do was.
FRANCESCO: ( z poważną miną) Wuju… chcę z tobą bardzo poważnie porozmawiać…
BISKUP: (cieszy się i poważnieje) Widzę, że zanosi się na prawdziwą męską rozmowę. Siadaj i mów.
FRANCESCO: Musisz mi powiedzieć, o co chodzi z Francesco Bernardone. Tata powiedział mi, że od tej chwili nie wolno mi z niego brać przykładu.
BISKUP: To nie taka prosta sprawa…
FRANCESCO: Co się stało podczas krucjaty? Bo to od tego czasu zaczął znikać na całe dnie z miasta, a jak się pojawił i zaczął rozdawać sukno ze sklepu ojca, to ten zamknął go w piwnicy jak w więzieniu. Moi koledzy mówią, że zachorował na głowę i oszalał. Mój tata mówi to samo, a mama nic się nie odzywa, tylko patrzy wtedy w okno. Chyba żałuje, że mi dała takie imię... pomyślałem sobie, że tylko ty możesz mi pomóc.
BISKUP: (uśmiecha się, wstaje i kładzie rękę na ramieniu chłopca) To prawda, mogę ci powiedzieć o wiele więcej, bo Francesco przychodził do mnie i pytał mnie o radę. Francesco jest szalony, ale nie tak, jak myślą twoi koledzy. Twój tata ma trochę racji, że nie możesz go naśladować, bo Francesco przestał chodzić drogą dla wszystkich i poszedł ścieżką wybranych.
FRANCESCO: Nie rozumiem.
BISKUP: Już ci mówię. W Spoleto Francesco miał sen – w sali pełnej pięknych tarcz i mieczy, usłyszał pytanie, komu lepiej służyć – słudze, czy Panu. Te słowa nie dawały mu spokoju i myślał nad nimi przez całe dnie.
FRANCESCO: (z niedowierzaniem) Nad tym jednym pytaniem?
BISKUP: Jeżeli pyta Bóg, albo anioł, to słyszysz słowa do końca życia.
FRANCESCO: To znaczy, że Francesco miał objawienie? Ale przecież Bóg objawiał się dawno temu, a w naszych czasach nie ma cudów.
BISKUP: (śmieje się) Cuda są zawsze, tylko trzeba mieć dobre oczy do patrzenia. I – jak Francesco tak rozmyślał, to wpadł na pomysł, żeby naśladować Jezusa, który nie miał grosza przy duszy.
FRANCESCO: No, ale ty na Mszy mówisz, że wszyscy naśladujemy Jezusa.
BISKUP: Brawo! Nie spodziewałem się, że będziesz tak uważnie słuchał moich kazań. Ale on postanowił naśladować go tak dokładnie, jak ty naśladujesz Francesco Bernardone.
FRANCESCO: To nie wystarczy wybrać się na Monte Cassino i zostać mnichem?
BISKUP: Dla Francesco Bóg wybrał inną drogę. Tylko musi ją rozpoznać.
FRANCESCO: Jak to zrobi? Będzie znowu czekał na jakieś objawienie?
BISKUP: W pewnym sensie tak. Ale ty musisz iść własną drogą, bo po Francesco Bernardone nikt się nie spodziewał, że dotknie go Bóg. A ludzie nie wiedzą o tym i myślą, że oszalał.
FRANCESCO: Ale ty jesteś po jego stronie?
BISKUP: Tak.
FRANCESCO: Zanim wybiorę własną drogę, muszę sprawdzić, dokąd prowadzi droga Francesco. (wychodzi)

II

Francesco Bernardone, Mały Francesco.
Kościół Św. Damiana.
Najważniejszym elementem jest Krzyż San Damiano i księga Ewangelii. W głębi Francesco Bernardone, klęczy przed Krzyżem – profil – na brzegu sceny przyczajony Francesco obserwuje jego modlitwę. Scena odbywa się w całkowitym milczeniu, co najwyżej można dać jakieś nastrojowe tło muzyczne, byle tylko nie odebrało to nastroju ciszy i misterium. Francesco Bernardone wsłuchuje się, rozjaśnia twarz pada na twarz przed Krzyżem, podnosi się z zamkniętymi oczami, po chwili otwiera je rozpromieniony i wychodzi z kościoła. po jego wyjściu mały Francesco podchodzi do Krzyża, zwyczajowo przyklęka i wstaje, żeby z bliska obejrzeć Krzyż. Nic oczywiście nie wypatrzywszy, próbuje się modlić podobnie jak wcześniej Bernardone.


ZNAKI

I

Mały Francesco, Giowanni, Julietta, Luciano, Carlo.
Za murami Asyżu.
Przez scenę przechodzi grupa roześmianych dzieci. Mija ich Carlo, niosąc miskę jedzenia i dzwoniąc przed sobą na znak bycia trędowatym. Dzieci na widok Carlo milkną i przyspieszają kroku. W ten sposób wychodzą ze sceny. Carlo ogląda się za nimi, ale zaraz idzie dalej. Francesco wraca zza kulis i dogania Carlo. Nieśmiało przystaje a Carlo zdziwiony podnosi głowę.

FRANCESCO: Słuchaj, czy nie wiesz może… to znaczy chciałem zapytać… no, czy to prawda, że przychodzi do was Francesco Bernardone?
CARLO: Tak.
FRANCESCO: Ale po co? Znaczy… Jak często? A w ogóle, co on tam robi? Nie boi się zarażenia? A czy to prawda, że kiedyś specjalnie zszedł z konia, żeby pocałować trędowatego?
CARLO: Tak, teraz całuje każdego w osadzie na pożegnanie. Dlaczego pytasz?
FRANCESCO: Bo ja… (czerwieni się; dłuższa chwila milczenia) Sam nie wiem… Bo muszę wiedzieć co robi teraz Francesco Bernardone. I dlaczego. I czy tego chce… i czego chce od niego Bóg.
CARLO: Ale po co ci to wszystko?
FRANCESCO: Nie mogę ci powiedzieć. (po chwili) Mam pomysł! Jest on teraz u was?
CARLO: Tak…
FRANCESCO: To chodźmy tam!
CARLO: Oszalałeś? Nie możesz do nas przychodzić!
FRANCESCO: Cicho. Nikt się nie dowie. Podkradnę się tylko po to, żeby zobaczyć Francesco, a potem sobie pójdę.
CARLO: Nie chciałbym być w twojej skórze, kiedy twój ojciec się dowie…
FRANCESCO: Nie wydasz mnie?
CARLO: (uśmiecha się do wspólnej tajemnicy) Nie… Wy jednak jesteście do siebie podobni.
FRANCESCO: Kto?
CARLO: Jeden i drugi Francesco. (wychodzą)

II

Mały Francesco, Mama, Tata, Biskup.
Dom rodziców Francesca.
Na krześle przy stole siedzi Biskup, w kącie, ale niezupełnie stoi i szlocha Mama, po scenie nerwowo przechadza się Tata; Francesco stoi profilem na środku.

TATA: Mówiłem ci, że nie wolno ci naśladować więcej tego szaleńca. Nie posłuchałeś mnie i gdzie cię znaleźliśmy?
MAMA: Przecież wiesz, jak łatwo zarazić się trądem… Musiałbyś zostać w osadzie i już nigdy więcej byśmy cię nie zobaczyli. (pochlipuje) I tak miałeś szczęście, ze Giowanni cię zobaczył i nam powiedział.

Francesco okazuje niezadowolenie z tego szczęścia, a jeszcze bardziej z faktu, że wsypał go kolega; może np. wymownie założyć ręce, albo pokręcić głową.

TATA: Nie widzisz, że dalsze chodzenie za Francesco Bernardone prowadzi do nikąd? Ten człowiek stracił rozum! (Francesco porozumiewa się wzrokiem z Biskupem) Do tej pory myślałem, że to sam zauważysz i nie mówiłem nic, kiedy widziano cię zaglądającego do Kościółka San Damiano, gdzie teraz on mieszka. Śmiałem się, gdy ludzie mówili, że mały Francesco staje na rynku i rozdaje prezenty. Ale kiedy ty idziesz do trędowatych i razem z nim opatrujesz im rany, to już nie jest zabawa. To jest taniec ze śmiercią, a takie tańce nie są dla dzieci, a tym bardziej dla ciebie. Nie spodziewałem się po tobie takiej lekkomyślności.
MAMA: Powiedz, dlaczego to nam robisz?…
FRANCESCO: Przecież sami nadaliście mi to imię, żebym miał wzór w życiu.
MAMA: Ale to było wtedy, kiedy Francesco Bernardone rósł na porządnego kupca, takiego jak jego ojciec. Chcieliśmy, żebyś wyrósł na porządnego człowieka…
FRANCESCO: Ale ja chcę sam wybrać. Jestem już na to dostatecznie duży. (szuka poparcia u Biskupa, Tata zauważa to i zwraca się do Biskupa)
TATA: Powiedz coś, może ciebie posłucha.
BISKUP: ( do Francesca) Poczekaj jeszcze trochę, jeszcze kilka lat, a będziesz mógł sam wybierać. Zostaw na razie Bernardone, a za kilka lat może wszystko będzie wyglądać inaczej…
FRANCESCO: W takim razie zostało mi tylko jedno. (zaczyna się rozbierać i kłaść swoje rzeczy pod nogi ojca)
MAMA: (szeptem) Mój Boże, nasz syn oszalał…
FRANCESCO: Będę taki, jak Francesco. On jest dla mnie najważniejszy, nie wy!
TATA: (bierze chłopaka wpół i wynosi ze sceny) Tego już za dużo!
FRANCESCO: (do Biskupa) Ratuj mnie, tak jak Francesco! Ty też jesteś przeciwko mnie?
BISKUP: Tata ma rację, zrozum…Ty jesteś inny, Francesco…
(po chwili wraca Tata, zwraca się do Mamy)
TATA: Francesco ma areszt domowy dopóki Piotr Bernardone nie zrobi porządku ze swoim synem. A ja mu w tym pomogę! (wychodzi)
MAMA: (do Biskupa) Co ja mam teraz zrobić?
BISKUP: (podchodzi, pociesza ją) Czekaj cierpliwie, to jeszcze dziecko. Pewnego dnia sam zrozumie, że takie życie nie jest dla niego.

Wychodzą. Po chwili na scenie cichaczem pojawia się Francesco z torbą, zabiera coś ze stołu i chyłkiem wychodzi.

III
Mały Francesco, Francesco Bernardone.
Kościółek San Damiano.
Krzyż przysłonięty jakąś szmatą, pełno kurzu, przy murach pracuje Francesco Bernardone. Podchodzi do niego Francesco z tobołkiem, siada przy Francesco Bernardone.

FRANCESCO: Przyniosłem coś dla ciebie. (rozpakowuje jakiś chleb, albo coś takiego)
BERNARDONE: Dziękuję, niech Pan ci to wynagrodzi.
FRANCESCO: Czy mógłbym ci pomóc?
BERNARDONE: Nie boisz się, że skończy się tak jak ostatnio przy trędowatych?
FRANCESCO: Nie, tym razem wszystko jest załatwione.
BERNARDONE: (bez wyraźnego przekonania) Aha….
(z zapałem, zwłaszcza Francesco, zabierają się do pracy)
FRANCESCO: Dlaczego tak ci zależy na tym kościele?
BERNARDONE: Wiele godzin spędziłem tutaj, czekając na głos Pana.
FRANCESCO: To On nie przychodzi zawsze?
BERNARDONE: (uśmiecha się) Przychodzi, ale zwykle milczy, bo czeka, aż serce człowieka będzie Go naprawdę chciało. Poza tym to On jest Panem, a ja Jego sługą.
FRANCESCO: I co, usłyszałeś coś?
BERNARDONE: Tak: Idź, odbuduj mój kościół.
FRANCESCO: I budujesz?
BERNARDONE: (cieszy się) Właśnie! Ty najlepiej to rozumiesz! Robię dokładnie to, co usłyszałem od Pana. Nie wolno mówić, że słowa Boga trzeba rozumieć tak, albo inaczej, bo to nieprawda. Należy je spełniać tak, jak zostały powiedziane. (Francesco nie bardzo rozumie o co chodzi, co wyraźnie maluje się na jego twarzy. Natomiast Bernardone bierze się do roboty z nowym zapałem)
FRANCESCO: (po dłuższej chwili pracy) Francesco… Czy ja mógłbym z tobą tu zamieszkać?…
BERNARDONE: Ale ty przecież masz swój dom, rodziców, musisz się jeszcze uczyć. A ja tu tylko się modlę i pracuję. To nie jest dobre miejsce dla siostrzeńca Biskupa.
FRANCESCO: Ale ja już nie jestem siostrzeńcem Biskupa.
BERNARDONE: Co?
FRANCESCO: I nie mam też swojego domu i rodziców… i nie muszę już się uczyć (buzię rozjaśnia to nagłe odkrycie). Tylko ty mi teraz zostałeś. Jak mnie nie zechcesz, to nie będę miał się gdzie podziać…
BERNARDONE: Chyba jesteś mi winien parę słów wyjaśnienia…
FRANCESCO: Bo to było tak: Kiedy Tata mnie złapał w osadzie trędowatych, zabrał mnie do domu i był tak zdenerwowany, że nic się nie odzywał – a taki jest najgorszy. Więc ja się tak przestraszyłem, że zrobiłem stary numer i udawałem, że jest mi słabo i zaraz zemdleję. Tak naprawdę to mogłem zemdleć ze strachu – niewiele mi brakowało. To mało działało, więc wpadłem na pomysł, że się zacznę wszędzie drapać. To było lepsze, bo teraz przestraszył się Tata i kazał mnie zaprowadzić do pokoju i wezwać ojca lekarza. Ojczulek jak się dowiedział gdzie byłem, to o mało nie wyskoczył przez okno z pokoju. Kazał mi leżeć samemu w pokoju przez tydzień i nigdzie nie wychodzić. Nikt też nie mógł do mnie przychodzić, więc Tatę miałem na razie z głowy, ale Mama jest niepokonana i zdobyła pozwolenie na przynoszenie mi obiadów. Ale i tak nic się nie dowiedziała, bo co zacząłem mówić, to tak płakała, że jeszcze musiałem ją pocieszać. No, ale po tygodniu musiałem wyjść i wczoraj przyszedł do nas wuj, specjalnie na tą okazję… Ale było!… Nikt mnie nie rozumie, że chcę być taki, jak ty, nawet jak robisz rzeczy, których nie rozumiem.
BERNARDONE: Jak ja? Co ci przyszło do głowy?
FRANCESCO: Bo noszę twoje imię. (kontynuuje) Kiedy to zobaczyłem, zrozumiałem, że zostało mi tylko zrobić jak zwykle to samo, co ty i zrobiłem to!
BERNARDONE: To znaczy co?
FRANCESCO: Wszystko się zgadzało – był Tata, Mama, Biskup, tylko tłumu nie było…
BERNARDONE: (wyczekująco) I…?
FRANCESCO: Zdjąłem z siebie wszystko, oddałem Tacie i powiedziałem, że teraz dla mnie najważniejszy jest Francesco Bernardone.
BERNARDONE: (z trudem powstrzymuje śmiech) Szalony!
FRANCESCO: Tylko z Biskupem się nie udało, bo mnie nie przykrył płaszczem… Za to Tata wyniósł mnie do pokoju i był chyba tak samo wkurzony, jak przy trędowatych.
BERNARDONE: Nie dziwię się.
FRANCESCO: Tam mi powiedział, że mam areszt domowy do odwołania. Potem słyszałem, jak na dole mówił, że chce z twoim ojcem zrobić gdzieś porządek… Nie wiem, o co mu chodziło, ale od razu postanowiłem uciec z domu. W końcu nie mam już nikogo – tak jak ty, bo ogłosiłem to przed wujem. Sam widzisz, że muszę mieszkać razem z tobą.
BERNARDONE: I ściągnąłeś na mnie, oprócz mojego ojca, jeszcze swojego… (odkłada pracę na dobre) Siadaj i słuchaj. (siadają obydwaj) Mam dla ciebie propozycję: od tej pory, zamiast drugim Francesco, będziesz przyjacielem Francesco. Przyjaciel nie musi robić zawsze to samo i być tam, gdzie ten drugi, ale wie o swoim przyjacielu wszystko. W ten sposób będziesz wiedział, czy moja droga jest dobra także dla ciebie, czy nie. Na razie musisz wrócić szybko do domu. (jęk Francesca) Najlepiej żeby nie zauważyli twojej ucieczki, bo wtedy nie będziemy się mogli widzieć. Ja codziennie wchodzę do miasta, żeby wyżebrać coś do jedzenia. Wtedy się umówimy i będę ci o wszystkim opowiadał.
FRANCESCO: Ale dlaczego nie mogę być tutaj?
BERNARDONE: To bardzo proste. Po pierwsze: zaraz twój Tata tu przyjdzie i da ci jeszcze większą karę niż ostatnio, a chyba nie o to ci chodziło. Po drugie: jeśli chcesz mnie tak naśladować, to ja w twoim wieku mieszkałem w domu z rodzicami i uczyłem się, co prawda nie za dużo, ale zawsze… I po trzecie – najważniejsze: To, co ja robię, usłyszałem od Boga – ja, kochany Francesco – naprawdę jestem szalony, bo do szaleństwa powołał mnie Bóg. Ale nie wiem do czego ty zostałeś stworzony. Ty teraz też tego nie wiesz, ale Bóg ci to powie i będziesz wiedział. Ja oszalałem dla wszystkich, ale w ten sposób można szaleć tylko dla Boga. Nic innego nie jest tego warte – nawet Francesco Bernardone…

Francesco wychodzi, Bernardone co prawda, zabiera się do pracy, ale za chwilę odsłania Krzyż i zatapia się w modlitwie


PRZYJACIEL

I

Brat Francesco (wersja jeszcze świecka), Giowanni II, Luciano II, Chiara.
Grupa przyjaciół zbiega uliczkami Asyżu z Rocca do rynku. Tak zbiegając Francesco wpada na Chiarę, zaskoczony; reszta wśród pomruków i uśmieszków biegnie dalej.

FRANCESCO: Witaj, Chiara…
CHIARA: Witaj. Dobrze, że cię widzę. Musimy porozmawiać.
FRANCESCO: Tutaj?
CHIARA: Chcesz, żeby potem całe miasto wytykało cię palcami?
FRANCESCO: Już to robią.
CHIARA: Obaj tacy sami!
FRANCESCO: (nie ukrywając radości z powodu komplementu) Wszystko gotowe?
CHIARA: Tak. Dziś w nocy. Będziesz sam?
FRANCESCO: Tu w mieście tak, ale za murami, w drodze do San Damiano mają dołączyć bracia.
CHIARA: (długo i badawczo patrzy na Francesca) Pójdziesz z nami do końca?
FRANCESCO: To nie będzie dla mnie łatwe…
CHIARA: Wiem.(chwila milczenia)
FRANCESCO: Ciągle jeszcze nie wiem…
CHIARA: Bądź cierpliwy. (ożywia się) A zważ na to, że to wesele twojej przyjaciółki! (ze śmiechem idzie dalej, bo nadciągają koledzy Francesco)
LUCIANO II: Koniec amorów!
GIOWANNI II: Wysoko mierzysz, ale szczęście sprzyja odważnym.
LUCIANO II: Przypomniało mi się właśnie, jak kiedyś Julietta chciała, żeby szalony Bernardone porwał Chiarę do siebie. (wszyscy wybuchają śmiechem)
GIOWANNI II: Ja nawet wiem dlaczego. (mruga na Francesca) Takie to małe było, a miało nosa. (śmieją się znowu)
FRANCESCO: Chodźmy już. (wybiegają)
Po chwili na pustej scenie słychać cichy gwizd i odpowiedź z drugiej strony sceny. Z rogów wyłaniają się zakapturzone postacie Chiary i Francesca. Ostrożnie, rozglądając się na boki podchhodzą do siebie, poczym Francesco chwyta za rękę Chiarę i wybiegają razem w jego kierunku. Ciemność. Wyłaniają się kolejne światła trzymane przez braci. Na środku stoi Chiara, przed nią Francesco Bernardone, w tle bracia, trochę z tyłu Francesco. Jeden z braci przynosi habit i welon dla Chiary, ona ubiera się w niego. Welon nakłada Francesco Bernardone. Potem prowadzi ją do krzyża San Damiano, całuje stopy Jezusa, po nim całuje je Chiara. Odwraca się i spogląda w stronę Francesco i razem z braćmi odchodzi. Francesco zostaje i wraca w swoją stronę.


II

Brat Francesco, Giowanni, Julietta, Luciano.
Zaciszny taras na jednej z uliczek.
Luciano, Julietta i Giowanni siedzą przy stole i widać, że się dobrze bawią. Podchodzi do nich Francesco w brązowym habicie z miseczką na jedzenie. Towarzystwo milknie. Następuje niezręczna cisza bez żadnego gestu. Po chwili Francesco odchodzi, napięcie powoli się zmniejsza, po jego wyjściu wszyscy oddychają z ulgą.

JULIETTA: Wiedziałam, że to zrobi. Od początku był zapatrzony w tego Bernardone.
GIOWANNI: Szkoda go, taki fajny chłopak.
LUCIANO: Wczoraj, zanim poszedł do nich, przyszedł do mnie. Jakby chciał się usprawiedliwić.
JULIETTA: Co ci powiedział? Mówił dlaczego?
GIOWANNI: Tobie chyba najbardziej szkoda…
JULIETTA: Przestań, chcę tylko wiedzieć. (przy czym oczywiście się czerwieni, bo Giowanni trafił w dziesiątkę)
LUCIANO: Mówił, że zawsze chciał naśladować Francesca Bernardone, bo go podziwiał. Za wszystko bez wyjątku. Jego szaleństwo też mu imponowało, a kiedy rodzice przyłapali go w trędowni postanowił uciec i żyć jako cień swojego bohatera.
GIOWANNI: Wszyscy pamiętamy jego numery. Gdybym nie powiedział wtedy jego rodzicom, dzisiaj by pewnie siedział tam jako trędowaty. Ale Francesco miał inne zdanie. Wyzwał mnie na pojedynek na pięści i był tak wściekły, że wygrał. W domu mnie wtedy nie poznali…
LUCIANO: Potem poznał Chiarę i wszyscy myśleli, że się ustatkuje i zapomni o wszystkim. A on zaprowadził ją kiedyś do Porcjunkuli, gdzie oni wszyscy mieszkają. Była zachwycona.
GIOWANNI: Finał sprawy mieliśmy w Niedzielę Palmową, kiedy wszyscy się dowiedzieli o jej ucieczce.
LUCIANO: A on sam nie mógł się zdecydować, bo Bernardone powiedział mu, że przyjaźń to za mało, żeby żyć tak jak on. Trzeba głosu Boga.
GIOWANNI: (ironicznie) Nie mów, że nasz Francesco miał objawienie. (Julietta z niesmakiem patrzy na Giowanni)
LUCIANO: Poszedł kiedyś do San Damiano i spotkał Bernardone. Weszli razem do kościoła i otworzyli Ewangelię. A tam było: „Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej, jak tylko przeze Mnie”. I już wiedział, co ma robić.
JULIETTA: Tak po prostu?
GIOWANNI: To nie możliwe. Przecież wszyscy wiedzą, jak trzeba rozumieć te słowa – one są o czymś innym.
LUCIANO: Też mu to powiedziałem, a on mi na to, że słowa Boga trzeba wypełniać tak, jak są powiedziane, a nie jak się samemu wymyśli.
(chwila milczenia)
JULIETTA: Oby był szczęśliwy…
LUCIANO: Powiedział mi: Właśnie na nowo się urodziłem.


DROGA

I

Brat Francesco, Paulo.
Carceri.
Paulo schodzi właśnie do pustelni i szuka Brata. Ten tymczasem klęczy przed krzyżem, zatopiony w modlitwie.

PAULO: Bracie Francesco! Bracie Francesco! O, tu jesteś. (stropiony brakiem reakcji siada w pobliżu i czeka. Przebiera w ognisku – i nic. Przygotowuje kolację – i nic. W końcu trąca Brata) Bracie, kolacja czeka.
BRAT FRANCESCO: (brutalnie wyrwany z zamodlenia) A tak, tak. Dziękuję ci, kochany Paulo. Tak szybko minął ten miesiąc, że go prawie nie poczułem i zdaje mi się, jakbym dopiero co zaczął się modlić. A ty, nie nudzisz się, kiedy jesteś sam tutaj? (w międzyczasie zabierają się do jedzenia)
PAULO: Nie, Bracie. Muszę ci się przyznać, że wiele razy złamałem twój zakaz i schodziłem do Asyżu. Patrzyłem, jak budują wielki kościół nad grobem Francesco, kilka razy byłem w San Damiano i dobrze sobie obejrzałem ten Krzyż. (zniża głos) Powiem ci coś jeszcze, ale nie mów tego nikomu: Widziałem Ubogie Panie, jak przechodziły wirydarzem.
BRAT FRANCESCO: (podejrzliwie) Wirydarzem? A jak?
PAULO: No… Po ścianie i dachu… (Brat Francesco kręci głową z udawanym oburzeniem). Ale na Subasio nie wchodziłem! No… może raz, żeby zobaczyć z góry Asyż i Porcjunkulę… i nasz dom w Peruggii.
BRAT FRANCESCO: Dobrze, że ci nie powiedziałem, gdzie jest osada trędowatych.
PAULO: Z tym sobie poradziłem (tryumfalny uśmiech), ale nie wchodziłem do środka.
BRAT FRANCESCO: Gdyby nie to, że sam tam byłem bez pozwolenia, dostałbyś w tej chwili ode mnie lanie!
PAULO: Ale jesteśmy podobni, nie? (szczerzy zęby w uśmiechu) Będzie dzisiaj następna przygoda?
BRAT FRANCESCO: Dzisiaj powiem ci tylko, co było później, kiedy byłem już bratem mniejszym. Najpierw mieszkałem, jak wszyscy, przy Kościółku Matki Bożej Anielskiej.
PAULO: To znaczy tu, gdzie dzisiaj – w Porcjunkuli?
BRAT FRANCESCO: Tak. Ale potem braci przybywało i przybywało, a wszyscy mieli tylko jedno pragnienie: naśladować Pana Jezusa tak, jak jest napisane o Nim w Ewangelii. Dlatego było nam tam bardzo dobrze razem, wiele się modliliśmy, śpiewali, śmiali się. Ludzie nie traktowali nas poważnie, bo byliśmy za weseli. (śmieje się) Ale potem nas chyba polubili, a najbardziej Francesco Bernardone – zrozumieli, że był święty i wybrany przez Boga, żeby radością i ubóstwem naprawić posępny i pazerny świat.
PAULO: Naprawdę nic nie mieliście dla siebie?
BRAT FRANCESCO: Naturalnie. O to przecież chodziło – żeby wszystko mieć u Boga! Z powodu naszej biedy mieliśmy mnóstwo przygód, ale to już następnym razem – jak będziesz chciał do mnie przyjść, albo jak znowu Mama cię ześle na banicję. Pewnego dnia znów usłyszałem słowa Boga w sercu, że mam iść w świat i wzywać do nawrócenia. W tym czasie pięciu innych braci wybierało się do Afryki. Postanowiłem dołączyć do nich. Wiele łez wylaliśmy z Francesco przed rozstaniem – był naprawdę moim przyjacielem i bratem.
PAULO: Ale przecież pięciu braci zginęło w Afryce! Jak ty się uratowałeś?
BRAT FRANCESCO: Skąd to wiesz?
PAULO: Kiedy byłem w Asyżu, bracia mówili o jakichś pięciu męczennikach…
BRAT FRANCESCO: Tak. Oni zginęli, a ja ocalałem, bo po drodze chorowałem i musiałem zatrzymać się w Hiszpanii. Zatrzymałem się tam na trzydzieści lat… Tam dowiedziałem się o śmierci Brata Francesco. Nasze drogi się rozeszły… (popada w zamyślenie)
PAULO: Bracie, jesteś wyczerpany, a jutro mamy całą drogę do Porcjunkuli. Nie chcę cię męczyć moimi pytaniami.
BRAT FRANCESCO: Masz rację, chłopcze. Jestem już coraz starszy i od czasu do czasu to czuję. (uśmiecha się, wygląda rzeczywiście na zmęczonego)
PAULO: Dobranoc, Bracie.
BRAT FRANCESCO: Dobranoc.

II

Brat Francesco, Paulo.
Droga z Carceri do Asyżu.
Scena „idąca” – Paulo i Brat Francesco cały czas idą, co jakiś czas przystają.

PAULO: (mówi zagajając z namaszczeniem po dłuższej chwili marszu) Wiesz, w pustelni zmieniłem zdanie.
BRAT FRANCESCO: Tak?
PAULO: Już nie będę umbryjskim Robin Hoodem. On żyje daleko na północy i ma na głowie króla, szeryfa. Tu u nas jest inaczej. Pomyślałem, że muszę sobie znaleźć nowego bohatera.
BRAT FRANCESCO: I co, znalazłeś?
PAULO: Zgadnij! Podpowiem ci tylko, że pomogły mi twoje opowieści.
BRAT FRANCESCO: Czyżby Francesco Bernardone?
PAULO: (tryumfalnie) Wiedziałem, że o nim pomyślisz! Nie – ty!
BRAT FRANCESCO: Ja? Skąd ci to przyszło do głowy?
PAULO: Bo jesteśmy tacy podobni jak ty z Francesco Bernardone.
BRAT FRANCESCO: (po chwili marszu) Pamiętasz to, co powiedział mi Francesco, kiedy uciekłem z domu, żeby z nim mieszkać?
PAULO: Trochę, ale nie bardzo rozumiem.
BRAT FRANCESCO: Hmm… muszę pomyśleć, jak ci to wytłumaczyć. Idź za mną, dobrze?

Paulo idzie za Bratem, ten, zamyślony idzie bardzo wolno. Paulo zaczyna się nudzić, idąc tak wolno.

PAULO: Bracie, może ja pójdę przodem, a potem zaczekam za zakrętem…
BRAT FRANCESCO: A, tak, tak, oczywiście…

Paulo wyprzedza Brata i znika ze sceny. Brat zatrzymuje się i siada. Po chwili wbiega Paulo.

PAULO: Bracie Francesco! Nic się nie stało?
BRAT FRANCESCO: Nie. Wszystko w porządku, a dlaczego pytasz?
PAULO: (łapiąc oddech) Bo tyle czekałem na dole, że zacząłem myśleć, że się Bratu coś stało, a ja sobie biegam sam…
BRAT FRANCESCO: (wstaje) Chodźmy, teraz mogę ci wyjaśnić słowa Francesco. (idą obok siebie) Każdy idzie ścieżką życia.
PAULO: To brzmi jak pieśń.
BRAT FRANCESCO: (uśmiecha się) Ale idzie nią pierwszy raz, więc jej nie zna. Spotyka na niej wielu ludzi, ale wszyscy idą pierwszy raz. Niektórzy jednak wyglądają tak, jakby znali ją lepiej. I wtedy przychodzi ochota, żeby iść po ich śladach. I idziesz, ale okazuje się, że to nie twoje tempo i zaczyna ci się nudzić.
PAULO: Tak jak mnie za twoimi plecami.
BRAT FRANCESCO: Właśnie. Więc wyprzedzasz, a jak już wyprzedzisz, to ruszasz galopem.
PAULO: Widziałeś, jak zbiegałem?
BRAT FRANCESCO: (uśmiecha się) Ale kiedy chcesz iść zupełnie sam, poznajesz samotność i lęk. Oglądasz się, ale dawno uciekłeś wszystkim, którzy szli z tobą. Tutaj mogłeś łatwo wrócić, ale na ścieżce życia to nie jest takie proste. Jak myślisz, jak iść najlepiej?
PAULO: (myśli, spogląda na Brata, rozjaśnia twarz) Obok!
BRAT FRANCESCO: (odwzajemnia uśmiech) I tak idą przyjaciele.
PAULO: (po chwili marszu) Nie ma żadnych śladów na tej ścieżce życia?
BRAT FRANCESCO: Oczywiście, że są. Wiesz, kto powiedział: „Ja jestem Drogą Prawdą i Życiem”?
PAULO: Jezus.
BRAT FRANCESCO: To jedyny pewny ślad na tej ścieżce. Po tych śladach szedł Francesco Bernardone i pokazał je mnie. A ja teraz pokazuję je tobie.
PAULO: To znaczy, że muszę zostać bratem mniejszym?
BRAT FRANCESCO: (śmieje się) Nie. Jest wiele sposobów naśladowania Chrystusa. Musisz znaleźć swój własny. (podnosi głowę, dostrzega Porcjunkulę) O, już jesteśmy w domu. (wychodzą)

III

Brat Francesco, Paulo, Mama.
Cela Brata Francesco.
Paulo kończy właśnie pakowanie. Wchodzi Mama. Paulo rzuca się jej na szyję.

PAULO: Mamma!
MAMA: Witaj, kochanie. Stęskniłam się za tobą, a w mieście było tak spokojnie, że ludzie na ulicy dopytywali się, kiedy wrócisz. Tata musiał jeszcze trochę zostać w Rzymie, ale do niedzieli już wróci. Napisał mi list. Chcesz go zobaczyć?
PAULO: Jasne! (czyta, coraz bardziej promienieje) Niemożliwe! „Jeśli przez ostatni miesiąc był chociaż trochę grzeczniejszy, to mogę wziąć go następnym razem do Rzymu. Coś mi się wydaje, że mały ma do tego dobrą rękę, a tu w Rzymie można się uczyć od najlepszych mistrzów.” Ale mam szczęście – przecież przez ostatni miesiąc byłem najgrzeczniejszym chłopcem w Peruggii!
MAMA: Bo cię tam nie było.
PAULO: (do Brata) Bracie, ratuj sławnego rzeźbiarza przed zmarnowaniem talentu.
BRAT FRANCESCO: Myślę, że mógłbyś jechać…
PAULO: Widzisz?
MAMA: Ja od razu odpisałam Tacie, żeby przygotował ci jakąś dobrą szkołę.
PAULO: (rzuca się na Mamę) Jesteś wspaniała! (po chwili czułości odwraca się do Brata i poważnieje) Nie zobaczymy się tak szybko…
BRAT FRANCESCO: Chyba coraz lepiej widać twoją drogę.
PAULO: Ale zawsze będę szedł obok ciebie.
BRAT FRANCESCO: A kiedy Rzym nie pomieści twoich szalonych pomysłów, chętnie przyjmę banitę do pustelni. (chłopiec żegna się z Bratem i wychodzi z Mamą)
BRAT FRANCESCO: (do siebie) Zapomniałem opowiedzieć mu mój sen z Hiszpanii, kiedy umierał ojciec Francesco…


BRAMA

I

Brat Francesco, Francesco Bernardone, Czterech Braci mniejszych.
Cela Brata Francesco.
Brat Francesco modli się, profilem, z przodu sceny. Z tyłu wchodzi orszak braci, na czele którego idzie Francesco Bernardone. Wszyscy mają świece w rękach. Francesco Bernardone odwraca się do nich, w tym czasie Brat Francesco zauważa orszak i odwraca głowę w ich stronę. Francesco Bernardone błogosławi każdego brata, podchodzi także do Brata Francesco i po błogosławieństwie zdmuchuje swoją świeczkę. Idzie dalej, ale bracia stoją w miejscu, wyciągają tylko ręce w jego stronę. Kiedy zupełnie odchodzi, zostaje podświetlony reflektorem, tak jakby wchodził w światło. Po wyjściu Bernardone wszystko gaśnie.


II
Brat Francesco, Paulo, Francesco Bernardone.
Cela Brata Francesco.
Na środku leży Brat Francesco, przy nim klęczy Paulo, rozmawiają szeptem. O czym, nie słychać. Po chwili Paulo mówi bezgłośnie, a Brat przestaje na niego zwracać uwagę. Zapatruje się za kulisy, skąd wychodzi Francesco Bernardone. Może być jakiś dobry kawałek muzyczny w tle.

BERNARDONE: Francesco!
BRAT FRANCESCO: Nareszcie, przyjacielu!
BERNARDONE: Chodźmy, On czeka.
W tym momencie rozbłyska tenże sam reflektor. Brat Francesco jeszcze się odwraca i błogosławi Paula, który tego jednak nie widzi, zajęty opłakiwaniem mar – wcześniej można położyć za Bratem jakieś szmaty, które będą udawały ciało. Ciemność. A następny rozbłysk światła to finał, czyli wszyscy gotowi do oklasków ;-P

KONIEC…