14 maja 2010

Piękna jak księżyc, groźna jak zbrojne zastępy

Kimże jest Ta,
która świeci z wysoka jak zorza,  
piękna jak księżyc
jaśniejąca jak słońce,  
groźna jak zbrojne zastępy?
(Pnp 6,10)

Maryja, szczególnie ta "fatimska" jest dla mnie Wojowniczką. Nieprzyjaciółka szatana występuje w pełnym rynsztunku i jest dla niego śmiertelnie niebezpieczna, zbrojąc Kościół na czasy ostatnie. Jest to walka na śmierć i życie i radykalizm Maryi w tej walce jest równy bezwzględności zasad wojennych starożytnego Izraela (polecam przy okazji egzegezę nieprzyjaciół Izraela autorstwa o. Pelanowskiego). I Kościół winien iść krok w krok za przykładem swej Matki.

Trudno sobie wyobrazić skromną i cichą kobietę z Nazaretu jako Najpotężniejszą Niewiastę na ziemi i w niebie. Od razu wyobrażamy sobie moc, władzę, potęgę, siłę... (a może Moce, Zwierzchności, Władze i Panowania?) Trudno pogodzić obraz Walczącej z szatanem z łagodną, pokorną i ostatnio płaczącą nad światem i proszącą o modlitwę kobietą. Być może dlatego, że nie uświadamiamy sobie, na czym w istocie ta walka polega.

Bronią szatana jest sprzeciw, nieposłuszeństwo, pycha i oskarżenie. Brzmi to enigmatycznie, dopóki nie "przyłoży się" tego do konkretnych świadectw osób, które wymknęły się z szatańskiego uścisku. Na ich przykładzie można zobaczyć może nie samo oręże, ale bardzo konkretne ślady i blizny.
Bronią Maryi jest modlitwa, posłuszeństwo, pokora i pokuta. Dokładnie o takie rzeczy prosiła, gdziekolwiek się objawiała. Również w Fatimie.


Tylko naiwność wobec duchowej potęgi zła może podpowiadać, że można mu zaradzić ludzkimi i ziemskimi sposobami. Tylko niewiedza na temat duchowej potęgi wyżej wymienionej broni może sprawiać, że będziemy do niej podchodzić sceptycznie.

Spróbujmy zestawić oręż szatana i oręż Maryi:

Szatan - sprzeciw: odcina od Boga (na tej samej zasadzie odcina od drugiego człowieka) i zwraca ku sobie. Na horyzoncie tej drogi widać Sartre'a (przekleństwo i nieuchronność samotności - żeby sobie wyobrazić jakie to piekło, wystarczy spytać kogoś cierpiącego na depresję).

Maryja - modlitwa: otwiera na Boga (potrafi otworzyć na drugiego człowieka nawet wtedy, kiedy ów drugi jeset przypadkiem beznadziejnie zatrzaśniętym); zwraca i nie zwraca ku sobie - taka już uroda modlitwy, że oddycha się czymś nieskończenie większym, niż własny świat - powolutku uczestniczy się w "sprawach Ojca"; a z drugiej strony zwraca się ku sobie, ale ta samotnia jest nieustannie wietrzona przez Bożą (i innych ludzi) obecność.

Szatan - nieposłuszeństwo: burzy relacje, pali mosty, kreuje "własną wersję wydarzeń". Dobrze to widać w relacjach z ludźmi, podobnie w relacji do Kościoła; w duchowej skali "makro" wiele małych "nie" odwraca człowieka tyłem do Boga i artykułuje ostateczne "nie".

Maryja - posłuszeństwo: w wydaniu Maryi to nie tylko zrezygnowanie z "własnej wersji wydarzeń" - to całkowite utożsamienie się z Bożą wersją wydarzeń; takie lustrzane odbicie modlitwy w Ogrójcu - skala "makro". W mniejszej skali jest to poddanie się komuś z zaufaniem, bez którego nie ma ani przyjaźni, ani miłości. Powiedzmy sobie szczerze: partnerstwo to może i "fajny" i użyteczny układ, ale bardzo daleko mu do miłości, która we wzajemnym poddaniu i oddaniu potrafi przetrwać wszystko.

Szatan - pycha: kiedy sprzeciw i nieposłuszeństwo dojrzeje, rodzi pychę - a może odwrotnie... to wszystko jest tak tragicznie splątane. Pycha jest autoadoracją. Ale - mając Sartre'a w pamięci - prędzej czy później rozwija się w auto-przekleństwo. Można całe życie przeżyć w larwalnym stadium pychy, które daje niejakie zadowolenie z siebie. Ale prędzej czy później wychodzi na jaw prawda, albo lepiej powiedziawszy - ujawnia się kłamstwo.

Maryja - pokora: zdawać by się mogło, że to najsłabszy punkt "uzbrojenia". Tymczasem jest odwrotnie. To poznanie prawdy o sobie, które jest możliwe tylko przez "przejrzenie się" w Bogu, jak w lustrze (choć to my jesteśmy na "obraz i podobieństwo"); odkrycie jednocześnie własnej znikomości i grzeszności z jednej strony, a świętości i miłosierdzia Boga z drugiej sprawia, że "nabywamy" mocy, jaką władała św. Teresa od Dzieciątka Jezus. można trywialnie powiedzieć: pokora wyręcza się we wszystkim Bogiem - ale na Jego, nie swoją chwałę.

Szatan - oskarżenie: to jest smak spożywanej pychy i kłamstwa. Ohyda grzechu, czy jej podświadome przeczucie gromadzi się w człowieku, podobnie, jak to ma już miejsce w złym duchu, pod coraz większym "ciśnieniem". Rzucanie oskarżeń, czy to na innych, czy to na siebie, tak naprawdę nie przynosi żadnej ulgi. Wręcz przeciwnie - pogłębia tragedię: machina (auto)destrukcji jest już wprawiona w ruch. Duch sprzeciwu i nieposłuszeństwa zamyka komukolwiek drogę do zatrzymania tej piekielnej machiny. Jeśli nieposłuszeństwo paliło mosty, to oskarżenie - jeśli można tak powiedzieć - rodzi coś w rodzaju odpychającej siły magnetycznej.

Maryja - pokuta: w jakimś sensie w tym maleńkim momencie obydwa rodzaje broni są podobne, bo pokuta  również rodzi się z uświadomienia sobie ohydy grzechu. Ale na tym się podobieństwo kończy. Relacja z Bogiem i z drugim człowiekiem sprawia, że widzimy grzech jako ranę zadaną drugiemu i sobie. Pokora z jednej strony sprawia, że w ogóle to widać (zapomniałam dodać, że pycha ma właściwości oślepiające) a, z drugiej, jako ufna bezradność wobec kochającej wszechmocy, rodzi pragnienie naprawienia krzywdy, wynagrodzenia, "zalania" rany jeszcze większą i żarliwszą miłością (jacy mili są nasi kochani, kieddy coś przeskrobią - do rany przyłóż). Pokuta jest także poczuciem odpowiedzialności za swoją duszę i zbawienie, ale także za Kościół i świat. Wiąże je wszystkie w niesłychanie ścisły węzeł.

To tak "pokrótce" opis duchowego oręża i duchowych blizn. Fatimskie (i nie tylko) prośby Maryi o nawrócenie, o modlitwę różańcową, o pokutę są tak samo konkretne i praktyczne, jak uwaga, którą najpierw szepnęła Jezusowi w Kanie, a potem rzuciła sługom weselnym. Duchowa walka jest tak precyzyjna, jak droga kuli w ciele Jana Pawła II. 

Warto docenić papieskie słowa z Fatimy. Czasy są ostatnie i nie ma co oglądać się za (albo przed) siebie. Twoje i moje życie właśnie się toczy.

8 maja 2010

o starym i młodym winie w rozmównicy Karmelu

Jak na Karmel przystało, rzecz dzieje się w ciszy. Jak na Londyn, w deszczu. Jak na mnie, na progu czasu.

Siedzę bliziutko przy kracie, jak dla mnie ciut za blisko. Z chęcią bym odsunęła krzesło, ale przecież nie wypada. Wpatruję się bezmyślnie w wypełnione drewnem dziury po starej kracie. Nowa ma wielki czarny zamek na środku: jest otwierana. Po chwili otwierają się nie tylko wewnętrzne okiennice, ale i - mimo wszystko, ku mojemu zdumieniu - krata. Na parę godzin dostaję to, co chciałam: pisma bł. Elżbiety od Trójcy Przenajświętszej. 

Siedzę przy stoliku i skanuję wzrokiem angielskie stronice jedną po drugiej. Déjà vu. Biblioteka Bobolanum, tamtoroczna jesień, na szkolnej ławce piętrzył się Rahner. I to na tyle podobieństw. Reszta - wszytko inne:

tam cisza biblioteczna, sucha od mnogości książek - tu cisza klasztorna i dżdżysta

tam z zegarkiem, żeby zdążyć do domu - tu, jak mi oznajmiono, mogę siedzieć nawet dzień cały

tam z ukrytym chichotem dywersanta, gromadząc wiadomosci o nielubianym teologu - tu w dwugłosie zgody i admiracji a nawet wspólnym prawie oburzeniu, że ktoś śmiał nie znać...

Ale najważniejsze to upojenie - przecież o winie mowa... a upojenia rozmaite bywają.

Rahnerowe poszło do głowy i napełniło niepokojem. Uczucia skłębiły się w buncie, jak przeciw fali wielkiej, której i tak nie zatrzymasz. Że to nie tak, nie tak, choć erudycją prostaczku fali tej nie dorównasz i nie wybronisz się, nie wypowiesz, co śmiesz zarzucać Rahnerowi, który wszak wielkim teologiem był. (jak to zachwyca, jak nie zachwyca?) I ten bunt bezbronny, choć podświadomie pewny słuszności sprawy, szaleje w żyłach, mącąc myśli i wytrącając słowa. Nawet wstać od stołu niełatwo, bo jak tu znaleźc linię prostą po takim trunku? (trunek ten antrop(r)ocentryzm się nazywa, jak później odkryłam)


Elżbietowy trunek ujmuje delikatnie od dna duszy. I pcha wewnętrzne ciepło do góry, do serca i rozlewa się po najmniejszych żyłach, nie dając czytać zbyt wiele na raz. Trzeba oczy oderwać choć na chwilę i spojrzeć - ot, choćby na mur za oknem. Trzeba wstać i zrobić choć parę kroków, zwyczajności zaczerpnąć, żeby znów być w stanie z przyjemnością zanurzyć usta duszy w tej "spiritu-ality".

Nie jako (prawie-)teolog wybrzydzam. 
Jako zwykły smakosz, co  w młodości spróbował starego, mówię: stare jest lepsze. Nasyca duszę i napełnia weselem, a nie pozbawia rozumu.


* * *
A tak już po czasie antenowym: niesamowicie pocieszający jest fakt, ze wiele świętych karmelitanek miało... hm... temperamencik w dzieciństwie :)

(a tu  londyński Karmel)