Wczoraj spędziłam popołudnie w ośrodku migranta Fu shen fu. Trudno nazwać to wydarzenie Wigilią... powiedzmy raczej, że było to Christmas party...
Istny kocioł narodów... Najlepiej, jak uchwycę się chronologii zdarzeń, żeby jakoś opisać wczorajsze wrażenia.
Przyjeżdżamy z Marylą i Magdą jeszcze przed imprezą, żeby przygotować stoły, nastrój i ogólnie próbować panować nad sytuacją (co oczywiście jest syzyfowym wysiłkiem...). Maryla, jako że tam pracuje, przechodzi do ofensywy i angażuje Kameruńczyków do przenoszenia stołów, rozmontowywania komputerów i zastawiania tychże stołów wszelkim jadłem i napojem. Dwóch Irakijczyków zajmuje się przyglądaniem się pracy (i nam) i zagajaniem sympatycznych rozmów. Pomagają nam jeszcze dwaj chłopcy: jeden z Uzbekistanu, drugi, jak twierdzi - z Kirgistanu (ale kto ich sprawdzi, jak to jest naprawdę? ;P ). Atmosfera na razie spokojna, choć widzę, ze Maryla już dzwoni, żeby obudzić do działania Jacka, odpowiedzialnego niby za ośrodek, ale tak naprawdę to głównie za kurczaki i aparat fotograficzny... ;P
W pewnym momencie nadciąga rzesza Wietnamczyków i... znika w pokoju o. Osieckiego - sami wietnamscy notable... jak się okaże później, nie zostaną na imprezie. W podobny sposób dystyngowanie przemkną się przez ośrodek po spotkaniu ze "swoim" ojcem. Ale skośnooki honor nie jest bynajmniej nadwyrężony - oto do ośrodka przybywa grupa sióstr zakonnych i jeden ksiądz - Chińczycy. Z dwiema znamy się trochę lepiej - mieszkają co jakiś czas u nas i uczą się ceramiki chińskiej. Okazuje się, że ksiądz studiuje w Bonn i przyjechał tylko na Święta (muszę przy tym powiedzieć, że odznacza się serdecznością i otwartością niezwykłą, jak na Chińczyka). A więc w tym anglo-chińsko-języcznym gwarze rozbrzmiewa Deutsche Sprache :D
Przygotowania trwają, w międzyczasie robi się coraz ciaśniej za sprawą grupki Hindusów, z których jeden wyróżnia się malowniczym czerwonym turbanem. Inny, jak refren, przychodzi co chwilę z pytaniem o sprzęt do odtworzenia indyjskiej muzyki. Temperatura w kotle z wolna zaczyna się podnosić, a to za sprawą... kurczaków, które najwyraźniej nie są jeszcze gotowe. Godzina rozpoczęcia z założenia (jak w odjazdach pociągów) była godziną, od której liczy się spóźnienie. Początek jest więc iście biblijny: tohu vavohu... tyle, że nikt nie wie, co się dzieje z kurczakami, co się dzieje z o. Jackiem i s. Magdą, którą prosił o odsiecz. Ze stołów zaczynają znikać owoce i ciastka. W międzyczasie napływają nowi goście, na widok których nasza Marylka ze zdumienia otwiera oczy: wielu widzi w ośrodku po raz pierwszy.
W pewnym momencie przyszła dziewczyna z Kolumbii, która niestety, nie znalazła nikogo mówiącego po hiszpańsku.
Po ponad godzinie chaosu, wkroczył Jacek z wyczekiwanym kurczakiem i można było przystąpić do nabożnej części Christmas party. Były czytania i Ewangelia (pierwszy raz słuchałam Ewangelii na siedząco, bo jakoś nikomu nie przyszło do głowy, żeby wstać - chrześcijan reprezentowali Polacy, Chińczycy... i chyba tyle, bo reszta była muzułmańsko-hinduska. Silent Night i Hevenu Shalom alechem były jedynymi pieśniami, które udało się nam jakoś odśpiewać. Chaos stał się towarzyszem tej imprezy. Po jednej zabawie integracyjnej Hindusi koniecznie chcieli coś zatańczyć. Okazało się, ze wraz z włączeniem ich muzyki zapanowała "okupacja" hinduska. Cała reszta narodów siedziała i przyglądała się ich tańcom. Ta "reszta" w międzyczasie zrobiła się jeszcze bardziej różnobarwna, bo dołączyły rodziny migrantów z Iraku, Mongolii... jedna Wietnamka, Sri-Lańczyk, chłopcy z Afganistanu, Maroka i Bóg jeden wie, skąd jeszcze... Tego dnia przewinęło się przez ośrodek ponad 150 ludzi.
"Okupacja" hinduska, z towarzyszącą jej błazenadą jednego z Irakijczyków, zakończyła się tak nagle, jak się zaczęła. Najprawdopodobniej dostali po nosie od któregoś z migrantów. Niestety - trwała na tyle długo, że Chińczycy i Afrykańczycy zdążyli się ewakuować z imprezy. Wraz z wyjściem Hindusów wytworzyła się atmosfera dekadencji - Mongołowie i wiele innych nacji uznali, ze impreza się skończyła i także zabrali się do wyjścia, dziękując za party (dość łaskawie potraktowali ten chaos). Irakijczycy z werwą zabrali się do sprzątania ze stołów. Prawie rozmontowali już dekorację, kiedy dzwonek do drzwi oznajmił "kilku" kolegów, po których w międzyczasie skoczył Sri-Lańczyk. Jacek, jak przyznał później, po szóstym przestał liczyć. Ogółem było ich dwunastu. I tak zaczęła się cześć druga: nakarmiliśmy towarzystwo i zaczęły się narodowe śpiewy przy akompaniamencie... drewnianego stołu (nawet sobie nie wyobrażacie, z jakim mistrzostwem chłopcy wybębniali na stole rytmy, przy których niemożliwym było usiedzieć na miejscu). Królowały śpiewy ze Sri Lanki, ale nie brakło też pieśni arabskich, wietnamskich i polskich (w tej roli wystąpiły tradycyjnie "Sokoły" o Ukrainie i żydowskie "raduje się", dla niepoznaki śpiewane po polsku ;P - wzbudziły ogólny entuzjazm dla polskiej muzyki...). I właśnie w tym momencie, kiedy impreza nabierała kształtów wspólnej zabawy, trzeba było jechać do domu...
To tyle chronologia. Wiele trzeba byłoby pisać o spotkaniach z konkretnymi ludźmi, które resztkami angielskiego (a czasem po polsku) udało się przeżyć. O historiach, których zarysy udało się usłyszeć... Spotkaliśmy się w atmosferze zabawy, ale przecież każdy z tych ludzi niósł ze sobą dramat swojej rodziny, kraju, tragicznej przeszłości, niepewnej przyszłości, nadziei, zawodów, ciężkiej do wytrzymania, często bezczynnej teraźniejszości w ośrodku dla uchodźców...
Mimo mojej nieśmiałości, z każdą godziną czułam się coraz lepiej w tym tyglu narodów i religii. I tak myślałam nad naszą misją, Dobrą Nowiną, której tak naprawdę oczekiwali ci ludzie, przychodząc do ośrodka. Dla wielu może być nią nadzieja na lepszą przyszłość, ale dla wszystkich bezwzględnie jest nią bezinteresowna miłość. I zrozumiałam że to MUSI być nie tylko wizytówka chrześcijan, ale coś, po co każdy inny człowiek ma prawo do nas przyjść, wziąć, "bez płacenia za wino i mleko". Ponieważ my, jako jedyni, czerpiemy ze Źródła Miłości, które jest w stanie napoić WSZYSTKICH spragnionych. I widziałam to pragnienie otrzymania miłości w każdym gościu. I widziałam wdzięczność za to, czego doświadczyli.
Zdawało się, że nie zrobiłyśmy wiele, byłyśmy po prostu... Ale, kto wie, ile przez nas raczył zrobić Bóg?
Istny kocioł narodów... Najlepiej, jak uchwycę się chronologii zdarzeń, żeby jakoś opisać wczorajsze wrażenia.
Przyjeżdżamy z Marylą i Magdą jeszcze przed imprezą, żeby przygotować stoły, nastrój i ogólnie próbować panować nad sytuacją (co oczywiście jest syzyfowym wysiłkiem...). Maryla, jako że tam pracuje, przechodzi do ofensywy i angażuje Kameruńczyków do przenoszenia stołów, rozmontowywania komputerów i zastawiania tychże stołów wszelkim jadłem i napojem. Dwóch Irakijczyków zajmuje się przyglądaniem się pracy (i nam) i zagajaniem sympatycznych rozmów. Pomagają nam jeszcze dwaj chłopcy: jeden z Uzbekistanu, drugi, jak twierdzi - z Kirgistanu (ale kto ich sprawdzi, jak to jest naprawdę? ;P ). Atmosfera na razie spokojna, choć widzę, ze Maryla już dzwoni, żeby obudzić do działania Jacka, odpowiedzialnego niby za ośrodek, ale tak naprawdę to głównie za kurczaki i aparat fotograficzny... ;P
W pewnym momencie nadciąga rzesza Wietnamczyków i... znika w pokoju o. Osieckiego - sami wietnamscy notable... jak się okaże później, nie zostaną na imprezie. W podobny sposób dystyngowanie przemkną się przez ośrodek po spotkaniu ze "swoim" ojcem. Ale skośnooki honor nie jest bynajmniej nadwyrężony - oto do ośrodka przybywa grupa sióstr zakonnych i jeden ksiądz - Chińczycy. Z dwiema znamy się trochę lepiej - mieszkają co jakiś czas u nas i uczą się ceramiki chińskiej. Okazuje się, że ksiądz studiuje w Bonn i przyjechał tylko na Święta (muszę przy tym powiedzieć, że odznacza się serdecznością i otwartością niezwykłą, jak na Chińczyka). A więc w tym anglo-chińsko-języcznym gwarze rozbrzmiewa Deutsche Sprache :D
Przygotowania trwają, w międzyczasie robi się coraz ciaśniej za sprawą grupki Hindusów, z których jeden wyróżnia się malowniczym czerwonym turbanem. Inny, jak refren, przychodzi co chwilę z pytaniem o sprzęt do odtworzenia indyjskiej muzyki. Temperatura w kotle z wolna zaczyna się podnosić, a to za sprawą... kurczaków, które najwyraźniej nie są jeszcze gotowe. Godzina rozpoczęcia z założenia (jak w odjazdach pociągów) była godziną, od której liczy się spóźnienie. Początek jest więc iście biblijny: tohu vavohu... tyle, że nikt nie wie, co się dzieje z kurczakami, co się dzieje z o. Jackiem i s. Magdą, którą prosił o odsiecz. Ze stołów zaczynają znikać owoce i ciastka. W międzyczasie napływają nowi goście, na widok których nasza Marylka ze zdumienia otwiera oczy: wielu widzi w ośrodku po raz pierwszy.
W pewnym momencie przyszła dziewczyna z Kolumbii, która niestety, nie znalazła nikogo mówiącego po hiszpańsku.
Po ponad godzinie chaosu, wkroczył Jacek z wyczekiwanym kurczakiem i można było przystąpić do nabożnej części Christmas party. Były czytania i Ewangelia (pierwszy raz słuchałam Ewangelii na siedząco, bo jakoś nikomu nie przyszło do głowy, żeby wstać - chrześcijan reprezentowali Polacy, Chińczycy... i chyba tyle, bo reszta była muzułmańsko-hinduska. Silent Night i Hevenu Shalom alechem były jedynymi pieśniami, które udało się nam jakoś odśpiewać. Chaos stał się towarzyszem tej imprezy. Po jednej zabawie integracyjnej Hindusi koniecznie chcieli coś zatańczyć. Okazało się, ze wraz z włączeniem ich muzyki zapanowała "okupacja" hinduska. Cała reszta narodów siedziała i przyglądała się ich tańcom. Ta "reszta" w międzyczasie zrobiła się jeszcze bardziej różnobarwna, bo dołączyły rodziny migrantów z Iraku, Mongolii... jedna Wietnamka, Sri-Lańczyk, chłopcy z Afganistanu, Maroka i Bóg jeden wie, skąd jeszcze... Tego dnia przewinęło się przez ośrodek ponad 150 ludzi.
"Okupacja" hinduska, z towarzyszącą jej błazenadą jednego z Irakijczyków, zakończyła się tak nagle, jak się zaczęła. Najprawdopodobniej dostali po nosie od któregoś z migrantów. Niestety - trwała na tyle długo, że Chińczycy i Afrykańczycy zdążyli się ewakuować z imprezy. Wraz z wyjściem Hindusów wytworzyła się atmosfera dekadencji - Mongołowie i wiele innych nacji uznali, ze impreza się skończyła i także zabrali się do wyjścia, dziękując za party (dość łaskawie potraktowali ten chaos). Irakijczycy z werwą zabrali się do sprzątania ze stołów. Prawie rozmontowali już dekorację, kiedy dzwonek do drzwi oznajmił "kilku" kolegów, po których w międzyczasie skoczył Sri-Lańczyk. Jacek, jak przyznał później, po szóstym przestał liczyć. Ogółem było ich dwunastu. I tak zaczęła się cześć druga: nakarmiliśmy towarzystwo i zaczęły się narodowe śpiewy przy akompaniamencie... drewnianego stołu (nawet sobie nie wyobrażacie, z jakim mistrzostwem chłopcy wybębniali na stole rytmy, przy których niemożliwym było usiedzieć na miejscu). Królowały śpiewy ze Sri Lanki, ale nie brakło też pieśni arabskich, wietnamskich i polskich (w tej roli wystąpiły tradycyjnie "Sokoły" o Ukrainie i żydowskie "raduje się", dla niepoznaki śpiewane po polsku ;P - wzbudziły ogólny entuzjazm dla polskiej muzyki...). I właśnie w tym momencie, kiedy impreza nabierała kształtów wspólnej zabawy, trzeba było jechać do domu...
To tyle chronologia. Wiele trzeba byłoby pisać o spotkaniach z konkretnymi ludźmi, które resztkami angielskiego (a czasem po polsku) udało się przeżyć. O historiach, których zarysy udało się usłyszeć... Spotkaliśmy się w atmosferze zabawy, ale przecież każdy z tych ludzi niósł ze sobą dramat swojej rodziny, kraju, tragicznej przeszłości, niepewnej przyszłości, nadziei, zawodów, ciężkiej do wytrzymania, często bezczynnej teraźniejszości w ośrodku dla uchodźców...
Mimo mojej nieśmiałości, z każdą godziną czułam się coraz lepiej w tym tyglu narodów i religii. I tak myślałam nad naszą misją, Dobrą Nowiną, której tak naprawdę oczekiwali ci ludzie, przychodząc do ośrodka. Dla wielu może być nią nadzieja na lepszą przyszłość, ale dla wszystkich bezwzględnie jest nią bezinteresowna miłość. I zrozumiałam że to MUSI być nie tylko wizytówka chrześcijan, ale coś, po co każdy inny człowiek ma prawo do nas przyjść, wziąć, "bez płacenia za wino i mleko". Ponieważ my, jako jedyni, czerpiemy ze Źródła Miłości, które jest w stanie napoić WSZYSTKICH spragnionych. I widziałam to pragnienie otrzymania miłości w każdym gościu. I widziałam wdzięczność za to, czego doświadczyli.
Zdawało się, że nie zrobiłyśmy wiele, byłyśmy po prostu... Ale, kto wie, ile przez nas raczył zrobić Bóg?