20 czerwca 2009

naprzemienność ubóstwa

Życie lubię za to, że można je czytać wiele razy. Jak dobrą książkę. Przeczesuję taką, jak piaski Egiptu – z podskórną pewnością, że za chwilę nagle zmiotę tysiącletni kurz ze śladów starożytnych rąk. Mam w życiu Doliny Królów. Odkurzone, wypieszczone, uroczyste – w sam raz do kontemplacji. Są jednak i takie miejsca, gdzie latami siedzę z łopatą i pędzelkiem i co łupnę, co dmuchnę, to się inny świat, inna myśl wyłania. Tak jest z historią człowieka, który przez godzinę stał się mi bardzo bliski. Po czym nigdy więcej już się nie spotkaliśmy.

Przerwa w podróży. Wchodzimy do sklepu na stacji benzynowej. Do toalety, a potem na zaplanowane lody. Wychodząc mijam się z jakimś bezdomnym. Słyszę, jak dobija się do drzwi toalety i coś niecierpliwie wykrzykuje. Nie oglądam się zbytnio za siebie. Tak jest lepiej – prawdopodobnie jest pijany, więc może zmienić „obiekt” zainteresowania i będziemy miały problem. W sklepie otaczamy lodówkę i długo dyskutujemy nad zakupem, bo nie możemy się zdecydować. Nagle nad naszymi głowami rozlega się głos:
– A może by tak siostrzyczki, zamiast tu debatować nad lodami, kupiły bezdomnemu coś do jedzenia?
– Oj, a jednak się zainteresował... – pomyślałam. – i jaki tupet! – Ale zaraz zrobiło mi się gorąco ze wstydu – On ma rację! Wyglądamy idiotycznie, ślęcząc nad tą głupią lodówką tyle czasu! Jakby to było niewiadomo co. A tu obok człowiek, zwyczajnie jedzenia potrzebuje. Paniusie z nas, a nie franciszkanki...
Wszystkie trzy musiałyśmy chyba mieć podobne myśli. Podniosłyśmy głowy i zobaczyłyśmy butną twarz krzykacza spod toalety.

W ogóle nie miałam już ochoty na żadne lody. Tak mi było wstyd. Ale, że z natury nie lubię okazywać, że ktoś mnie jednym zdaniem pokonał, wybrałam sobie pierwsze lepsze. Podeszłyśmy do lady. Bezdomny też wybrał sobie coś do jedzenia. Zapłaciłyśmy. Dla siebie wzięłyśmy lody. Cztery. Taka moja śmieszna przekora, że on nie będzie lepszy i też je zje z nami. My miałyśmy jeszcze trochę czasu do autobusu, on – jak się okazało – całkiem udobruchany zakupami, miał ochotę porozmawiać. Wyszliśmy na zewnątrz, usiedliśmy na schodkach wiodących do przystanku, na wysokości stukających obcasów przechodniów. On z kanapką, my z lodami. Miał na imię Tomek.

Aż wstyd przyznać, jak niewiele pamiętam z jego opowiadań. Zostało we mnie tylko mgliste wspomnienie odrzucenia przez wszystkich. Takiej tragicznej rany zadanej od samego początku i w samo serce. Był, co prawda, trochę pijany, ale nie użalał się nad sobą. Była w nim jakaś dziwna prostota i szczerość, która sprawiała, że wierzyłam we wszystko, co mówił. Co raz przerywał opowiadanie, żeby zadziwić nas swoimi pomysłami. Podbiegał na przykład do pary, która właśnie pojawiła się na przystanku i rzucał tylko:
– Dobry wieczór Pani. Chciałem Panu powiedzieć, że ma Pan piękną dziewczynę. Naprawdę, pięknie Państwo wyglądacie.
Ludzie, oczywiście, spoglądali niepewni, gotowi do obrony, bo to przecież jakiś pijany bezdomny. Nikt nie wie, czy się nie przyczepi do owej „pięknej dziewczyny” na dłużej. Ale wtedy na brudnej i zarośniętej twarzy Tomka wykwitał bezinteresowny uśmiech, odwracał się i wracał do nas na schodki, ciągnąć dalej swą tragiczną opowieść. Zachwyciło go piękno i nie omieszkał tego okazać. Było w nim coś surrealistycznego. Jak kwitnąca stokrotka na zatęchłym murze. Mam przed oczami jego zarośnięte brudem palce, kiedy trzymał kawałek trawy, w którym widział obecność Boga i opowiadał, jak się wtedy modli.

Myślę, że był w naszym wieku. Miał marzenia. Mimo wszystko. Ale nie potrafił znaleźć sposobu, żeby się ku nim wydostać. Był zbyt bezbronny wobec siebie. Nie był pretensjonalny, nie oskarżał, nie oczekiwał od nas gór ze złota. Pytał o pracę. Oczywiście, w takim stanie, w jakim był, nie było mowy o niczym poważnym. Zapisałyśmy mu nasz adres i postawiłyśmy warunek:
– Musisz być trzeźwy. Wtedy przyjedź do nas i zobaczymy, co się da zrobić.
Jedna z sióstr wiedziała, gdzie mógłby znaleźć konkretną pomoc, ale było widać, że bez naszej pomocy Tomek nie da rady zrobić kroku w stronę prawdziwego życia. A bardzo chciał. Czułyśmy, że jego los leży w naszych rękach, że on (albo może On) sam go w nie włożył. Na nas był już czas. Za kilka minut miałyśmy autobus. Trzeba było się pożegnać. Zostawiłyśmy mu adres, wyściskaliśmy się na koniec, jakbyśmy znali się wiele lat. Przez okna autobusu było widać, jak odchodzi.
– Myślisz, że przyjdzie? Że będzie jutro coś z tego pamiętał?
– Jutro pewnie nie... upije się, żeby uczcić dzisiejszą pogawędkę. Ale może później przyjdzie. Dobrze by było... Sam sobie nie poradzi.

Następnego dnia nie przyszedł. Prawdopodobnie „świętował”. Znów wyjechałam. Po powrocie dowiedziałam się, że w międzyczasie jednak się zjawił. Trzeźwy, pełen nadziei. Ale, niestety, nie był to sezon na pracę u nas, nasze łazienki były zbyt czyste, żeby mógł się wykąpać, a nasza wyobraźnia zbyt bojaźliwa o siebie, żeby zająć się nim, jak człowiekiem z imieniem. Jedyne, co mógł dostać, to jakieś kanapki dla bezdomnego. Takiego, jakim był wykrzykując pod drzwiami toalety na stacji benzynowej.
Gotowałam się z bezsilnego gniewu, słuchając tego wszystkiego. A jeszcze bardziej z żalu, bo prawdopodobnie zostałyśmy mu dane jako szansa na nowe życie. Kto wie, czy nie ostatnia. A myśmy wolały się zająć własnymi sprawami. Jak, nie przymierzając, lodówką z lodami.

Od czasu do czasu myślę, co się z nim dzieje. Ma swoje specjalne miejsce w moim sercu. Tak niepowtarzalne, jak on sam. Tą zaczepką w sklepie pokazał mi, kto wtedy naprawdę był biedny i godny litości. Zaczepiający przestraszonych ludzi i skubiący w natchnieniu trawę nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jest błogosławiony i kochany. Choć był równocześnie bardzo ubogi, nawet w siłę własnej woli. Na koniec tej historii to jednak my okazałyśmy się ubogie w ubóstwo, choć on stracił szansę na rozpoczęcie normalnego życia.
W egipskim piasku mojego życia troskliwie odkurzam i omiatam to wspomnienie, bo za każdym razem jest dla mnie tak świeże i tajemnicze, jak czystość jego oczu, zagubiona w zaniedbanej twarzy. Ciągle mam nadzieję, że prędzej, czy później jeszcze się spotkamy.


5 czerwca 2009

świadectwo opętanego

Wiem, to już któreś z kolei. Ale przekonuję się, że tych świadectw nigdy za wiele. Ciągle napotykam na osoby, które - najczęściej całkiem nieświadomie lub lekceważąc świat duchowy - usilnie pchają się na ścieżkę zagłady.
Poniżej fragmenty spotkania, prowadzonego przez Roberta Tekieli, które mialo miejsce w dobrym miejscu. :)
Następne w najbliższą niedzielę. Świadectwo Leszka Korzenieckiego: