To z myślą o tych, którzy do mojego życia zawitali po latach dreptania oddzielnymi ścieżkami. Do stałych towarzyszy podróży od razu mówię: "ale to już było ;-P "
opublikowane w Gościu:
Opowiem o mojej chorobie
s. Małgorzata Korniluk FMM
Kiedy rano przyjeżdżam do szpitala, hol jest już pełen ludzi. Ustawiam się w kolejce do laboratorium. Dwie godziny czekania w jednej kolejce, potem jeszcze dwie kolejki... Tak jest zawsze.
Pacjentów nie ubywa. Wszyscy czekają spokojnie, nikt się nie awanturuje, nie licytuje swojej choroby, godzin czekania, wyjątkowej sytuacji, niesprawiedliwości, jak zwykle w kolejkach do lekarzy. Pewnie dlatego, że wszyscy chorują na jedną chorobę, której już nikt nie przelicytuje. Czasem tylko, kiedy ktoś nowy usiłuje podgrzać atmosferę, z ust starych pacjentów pada: Proszę pani, przecież my wszyscy mamy raka, nikt tu z grypą nie przyszedł...
Piętro niżej, w przychodni, rozgrywają się dramaty. Tam wielu przychodzi pierwszy raz, z duszą na ramieniu, wyrwanych ze zwykłego biegu życia. My, na piętrze, siedzimy już w środku czyśćca, czas płynie dla nas już inaczej. Nasze dni odmierzają dwa zegary: jeden równo – od chemii do chemii, drugi – wypisany w wynikach kolejnych badań – to je kurczy, to rozciąga... Nasza kolejka jest stacją, z której wsiadamy do pociągów. Nikt nie wie, czy na następnej wysiądzie bliżej śmierci, czy bliżej życia. Między nami siedzą tacy, którzy leczenie mają dawno za sobą i teraz przychodzą tylko na kontrolę. Są świadkami życia. Ale zdarza się, że patrzymy w milczeniu, jak z oddziału obok wychodzi ubrana na czarno rodzina z dużą torbą – rzeczami po jednym z nas. To świadkowie śmierci.
Nie trwamy tu biernie. Walczymy o życie, tylko... nie w sztabie generalnym. Nie do nas należy strategia na tej wojnie. Możemy tylko wygrywać niektóre bitwy. Mamy swoich bohaterów: jeden z nas walczy już drugi raz w ciągu dwóch lat. Tym razem nowotwór rozwija się szybciej i nic sobie nie robi z kolejnych chemii. Ale on się nie poddaje, tryska życiem, radością, spontaniczną życzliwością. Wierzy, że wygra. Spotkaliśmy się kiedyś wzrokiem, zobaczyłam człowieka przemienionego. Bo w naszym czyśćcu jest nie tylko strasznie. W tym bólu i walce rodzi się powoli nowy człowiek, który w oczach ma łagodność Baranka. Szczęśliwi, którzy przechodzą przez cierpienia coraz bardziej przemienieni...
Wielu z nas miota się w buncie – na oddziale kładą się zwykle tyłem do drzwi. Wielu ucieka od choroby. Niektórzy nawet twierdzą, że przyszli do naszego szpitala „na kręgosłup”. Spoglądamy wtedy na siebie znacząco, ale kto miałby odwagę brutalnie sprowadzić ich na ziemię? Są wreszcie tacy, którzy idą ku śmierci wielkimi krokami. Ze strachem, w panice, z rezygnacją, a czasem z determinacją.
W naszym czyśćcu nie pouczamy się wzajemnie i nie prawimy sobie morałów. To domena ludzi zdrowych i silnych, którzy nie poznali własnych granic. Tu każdy przeżywa cierpienie, jak umie. Staramy się wzajemnie wspierać i pocieszać, choć każdy z nas ma momenty samotnych walk: porażek i zwycięstw. Nie szlachetniejemy z dnia na dzień. Może być i tak, że choroba zostanie tylko chorobą i nie pozwolimy się przez nią oczyścić, przemienić w Baranka.
Choroba wprowadza nas jakby w inny świat. Nie potrzeba wielu słów skargi, żeby inny chory zrozumiał nasz ból. Za to między nami a zdrowymi tworzy się – nie z naszej winy – bariera. Czasem jest to brak zrozumienia, czasem podświadoma obawa, że nie znamy swojego faktycznego stanu zdrowia. Jednak to nie oznacza, że nie potrzebujemy naszych bliskich zdrowych. Bardzo potrzebujemy: ich obecność i troska dają nam siłę. Wystarczy nam samotności, w której dopada nas ból i słabość, strach i śmierć. A są przecież tacy, którzy wracają ze szpitala do domów pustych albo takich, w których nie ma ani ciepła, ani troski.
Bóg. Jest blisko, tak blisko, jak góra taternika. Nie prowadzimy zbyt wielu pobożnych dyskusji może dlatego, że Rzeczy Ostateczne są na wyciągnięcie ręki. Rozmawiamy z jedną pacjentką o niebie. Kilka dni później ona z pewnością wie na ten temat więcej niż ktokolwiek z nas – jej organizm nie wytrzymał chemii. Trzeba być trochę z boku, żeby dostrzec właściwą perspektywę. Pani ordynator mówi: „Wiara, ona jest najważniejsza, bo my strzelamy, ale to Pan Bóg kule nosi”.
Z naszego czyśćca są wyjścia ku życiu: temu i wiecznemu. I choć wszyscy staramy się jednak wyjść do tego życia, to najszczęśliwsi są ci, którzy (obojętnie, którym wyjściem wychodzą), przechodząc przez nie, znajdą wiarę. „Dlatego radujcie się, choć teraz musicie doznać trochę smutku. Przez to wartość waszej wiary okaże się o wiele cenniejsza od zniszczalnego złota, które przecież próbuje się w ogniu, na sławę, chwałę i cześć przy objawieniu Jezusa Chrystusa. Wy, choć nie widzieliście, miłujecie Go; wy w Niego teraz, choć nie widzicie, przecież wierzycie, a ucieszycie się radością niewymowną i pełną chwały wtedy, gdy osiągniecie cel waszej wiary – zbawienie dusz”.