3 stycznia 2013

Denerwujące wcielenie

 Pobieżne tłumaczenie felietonu, który jakiś czas temu pisałam dla węgierskiego Mária Rádió.
Oryginał tutaj.


Każdy ma kłopot z własnym ciałem i główny problem polega na tym, że jest i że takie. Ciało jest w nas tym, co jest skończone i ograniczone. Nie da się z nim nic zrobić, mimo tego, że całe życie próbujemy jakoś przekroczyć nasze granice.

Z trudem uczymy się kochać nasze ciało. Albo je ubóstwiamy i rozpuszczamy, albo upokarzamy i traktujemy bez krzty miłosierdzia. Raz jesteśmy tak posłuszni zachciankom ciała, jakby przemawiało słowami Pisma Świętego, kiedy indziej zaś za nic mamy krzyk jego słabości i narażamy się na śmiertelne niebezpieczeństwo. Oczywiście, z odrobiną dobrej woli sporo można zdziałać: można je pielęgnować, żeby lepiej służyło, można nad nim mądrze panować, ale wymienić lub do gruntu go zmienić się nie da. Nawet jednego włosa nie jesteśmy w stanie tak naprawdę uczynić białym lub czarnym, a mimo to dusza zawsze tęskni za nieskrępowaną swobodą i niczym nie ograniczoną kreatywnością.

 W pierwszym rzędzie mądrość ta odnosi się do naszej natury, ale jak bardzo jest przydatna także w małżeństwie, gdzie z dwóch żyć jedno szczęście lub nieszczęście wyrasta. Drugi człowiek także posiada już ciało i musimy się z tym liczyć. Jeśli i własne i drugiego wcielenie mamy za nic, możemy się tylko poranić albo oczekiwaniem jego doskonałości, albo tego, że będzie moja kopią (w praktyce obydwa oczekiwania sprowadzają się do jednego).

Kiedy mówię o ciele, mam na myśli wszystko, co jest wcielone, czyli w jakiś sposób zdecydowane, ograniczone. Słowem, to, co już jest: okoliczności naszego życia, następstwa naszych decyzji, relacje z innymi ludźmi oraz przemijanie czasu. Jeśli się lepiej przyjrzeć ludzkiemu życiu, prawdziwa mądrość życiowa polega na tym, żeby to, co można i czego nie można zmienić rozpoznać, zaakceptować i w końcu pokochać.
Myliłby się ten, kto by uważał, że przynajmniej z Bogiem nie mamy tego rodzaju problemów. W końcu jest On jedynym, który jest doskonały i nieograniczony. Tymczasem właśnie jedyne słowo Boga, Jezus Chrystus, wcieliło się najradykalniej. Do tego tak bardzo jednoznacznie wdziało na siebie ludzkie ciało, że jeszcze wśród dzisiejszych teologów możemy znaleźć wielu, którzy mają poważne problemy z prawdziwym ciałem Chrystusa. A właściwie czemuż to? Czy przez ostatnie dwa tysiące lat nie mogliśmy się przyzwyczaić do wcielenia Boga? Moim zdaniem powód jest ten sam, co i naszych osobistych problemów z ciałem. Dokładnie to jest najbardziej niewygodne, że w Chrystusie Jezusie Bóg już wypowiedział wszystko, co miał człowiekowi do powiedzenia, a więc już istnieje już w sposób skończony. W dodatku przez wcielenie Jezus Chrystus stał się człowiekiem dotykalnym, który miał prawdziwą rodzinę, rzeczywisty adres i udokumentowany życiorys. Żył w konkretnych okolicznościach i sumiennie wypełniał żydowskie prawo, szanując przy tym prawo państwowe. Boska natura nie starła na proch tego małego kruchego prowincjalnego światka, w które zstąpiła. Warto wziąć pod uwagę i to, że jeśli wierzymy w niezależnego od nikogo Boga, niezwykle prawdopodobne staje się to, że to nie okoliczności stworzyły i zdeterminowały wcielonego Boga, ale On sam z całą świadomością i w wolności wybrał kształt swego człowieczeństwa w każdym szczególe.
Nie chcę zbytnio dreptać wokół problemów dzisiejszej teologii. Chciałabym Was poprowadzić dalej drogą naszych problemów z ciałem: do Ciała Chrystusa, czyli do Kościoła. Wielokrotnie nie przyjmujemy Kościoła i trzymamy się raczej nieco z daleka od wszystkiego, co w Kościele oficjalne i doprecyzowane, przede wszystkim od Jego liturgii i nauczania. Broń Boże, żebyśmy kiedyś wzięli zbyt poważnie słowa "dalekiego i zesztywniałego Watykanu". W Polsce, tak jak i u nas (na Węgrzech),dosyć znane jest motto  ludzi chodzących swoimi drogami: "Kościół - tak, Chrystus - nie". Ale właściwie jakiemu Chrystusowi mówimy tak? Odcieleśnionemu, o którym praktycznie to my decydujemy, czy istnieje i - głównie - jaki ma być. Tymczasem Jezus - już wobec św. Pawła - utożsamia się z już istniejącym Kościołem. W każdym razie warto ten nasz problem z ciałem przemyśleć, ponieważ wiąże nasze podejście do Pana Jezusa nie z tym nieuchwytnym, ale z dotykalnym w Eucharystii i w Kościele.

Starożytni Grecy (w szczególności platończycy), jak i dziś buddyści, nie lubili tego wyzwania, jakie stawia ludzkie życie i na wszelkie sposoby próbowali wyzwolić się z ciała, czyli z tej prawdy, że istniejemy i to w określony już sposób. Zbawienie znaczyło dla nich tyle, co ucieczka. Dla nas tymczasem zbawienie umiejscowione jest właśnie w ciele. Tylko nie w jakimkolwiek, a w ukrzyżowanym, pogrzebanym, zmartwychwstałym i uwielbionym, ale ciągle prawdziwie wcielonym - ciele Syna Bożego