20 lutego 2009

karta pobytu

Ffelieton dogazetkowy. Poniżej mała przypowieść w jotpegu o losie uchodźców (Młoda Czeczenka z zespołu "Wojnah").

 Z Ewangelicznego Rozliczenia oprócz radosnych wspomnień przywiozłam sobie wirusa. Nie ma jednak tego złego... Tydzień leżenia pozwolił mi przeczytać książki, które już od kilku miesięcy czekały na moje zmiłowanie. Wśród nich były wspomnienia uciekinierów z Korei Północnej. Wstrząsająca lektura. Po przeczytaniu nie miałam odwagi wyrzucić do kosza okruszyn z ciastek.

Jednak nie o głodzie chcę pisać. Rzeka Tumen, będąca naturalną granicą między Koreą Północną a Chinami, była dla Koreańczyków jedyną możliwością wydostania się z kraju. Jednak każda przeprawa pociągała za sobą sprzedaż resztek majątku na opłacenie przewodnika, prześladowanie pozostałej w kraju rodziny, w razie niepowodzenia gwarantowała śmierć w nurtach rzeki lub w koreańskim więzieniu. Nawet po przedostaniu się na chiński brzeg można było stracić wolność, godność, a czasem i życie. Mimo to tysiące Koreańczyków próbowało ucieczki. Jak wielka desperacja musiała pchać ich w takie niebezpieczeństwa? Jak wielka nadzieja na odmianę?

Historie uciekinierów z Korei Północnej nie są wyjątkiem. Wielu ludzi chce się wydostać z piekła, jakie gotuje im wojna, dyktatura, bieda... a przede wszystkim brak perspektyw na jakąkolwiek poprawę losu. Nadzieję na lepsze życie przerzucają za granicę. Są w stanie zrobić wszystko, aby tam się znaleźć i zamieszkać na zawsze. Dla wielu jest to „być albo nie być”.

Kiedy przybywają do naszych spokojnych i dostatnich krajów, myślimy o nich ze współczuciem. Z dreszczem słuchamy opowieści o kolejnych dniach i nocach pełnych grozy, strachu i niepewności. Wstrzymujemy oddech na myśl o straży na zielonej granicy, kontroli na przejściu, łodzi zanurzającej się pod ciężarem ludzi. Pomagamy im, jak możemy, po czym wracamy do ciepłych i bezpiecznych domów. Ich życie biegnie po prostu inną niż nasza drogą. Taką... mniej szczęśliwą.

W głębi serca jednak uważam, że nie mamy racji. Że losy uchodźców, jakkolwiek są dla nas wołaniem o wyobraźnię miłosierdzia, są także (a może przede wszystkim) „proroctwem”. „Nie mamy tutaj trwałego miasta”, czytamy w liście do Hebrajczyków, a św. Paweł w liście do Filipian przekonuje: „nasza ojczyzna jest w niebie”. Kiedy patrzę na koleje ucieczki tych ludzi, na nieprawdopodobne wyrzeczenia, dramatyczne wybory, a przede wszystkim na żarliwe oczekiwanie na upragniony status uchodźcy, czy kartę pobytu, pytam się o moją własną kartę pobytu, która tylko czeka, żeby o nią wystąpić. W Niebie.

Czy stać mnie na wszystko, żeby tam się znaleźć i zamieszkać na zawsze? Przecież to jest moje „być albo nie być”...

16 lutego 2009

psalm czwarty

psalm rajski (syjonistyczny)

Nowym Edenem jest Miły mój
a z dłoni i stóp Jego cztery rzeki płyną
pośrodku ogrodu jak dwa drzewa wyrasta
dobroczynna Woda
i Krew życiodajna

bez obawy wyciągam po nie obie ręce

7 lutego 2009

dynamika ateizmu

Znów wyjątki z lektury... tym razem z dedykacją dla wszystkich "namiętnie głoszących" wolność od "nadprzyrodzonych pokus i napaści" uwierzenia...
Od siebie tylko dorzucę, że zaskoczyło mnie i ujęło pokazanie ateizmu nie jako monolitu (może dlatego, że nigdy nie miałam nawet nikłej szansy na niewiarę... po prostu obecność żywego Boga była wręcz... hmmm... narzucająca się... nie dało się zaprzeczyć - wątpliwości, owszem, ale nie tej natury :) ), ale wydobycie na światło dzienne tej dynamicznej i dramatycznej walki o zachowanie niewiary... Może dlatego na londyńskich busach mimo wszystko widnieje słowo "prawdopodobnie".
Skoro tak, samo narzuca się pytanie: Czy warto tak zaciekle niedowierzać? Bo "a może to jednak prawda?"

Możemy teraz powrócić do naszej sytuacji i powiedzieć: jeżeli człowiek wierzący może wyznawać swą wiarę tylko na oceanie nicości, wśród ciągłych niebezpieczeństw i powątpiewań, a ten ocean niepewności jest jedynym miejscem jego wiary - to przecież i niewierzącego nie można niedialektycznie uważać jedynie za człowieka nie mającego wiary.
Podobnie jak stwierdziliśmy, iż wierzący nie żyje beztrosko, bez problemów, ale zawsze zagraża mu nicość, tak też trzeba uznać wzajemne przenikanie się losów ludzkich i powiedzieć, że również niewierzący nie posiada egzystencji całkowicie spoistej. Jakkolwiek namiętnie by głosił, że jest pozytywistą, który od dawna ma za sobą nadprzyrodzone pokusy i napaści i żyje obecnie wyłącznie tym, co bezpośrednio pewne - to jednak nie opuszcza go tajemna niepewność, czy pozytywizm naprawdę ma ostatnie słowo. Podobnie jak wierzącemu zdarza się, że będzie się dławił słoną wodą zwątpienia, którą ocean nieustannie zalewa mu usta, tak samo niewierzący wątpi w swą niewiarę, w rzeczywistą całkowitość świata, który zdecydował się uznać za wszystko. Nie będzie nigdy bez reszty pewny zamknięcia tego, co ujrzał i uznał za całość; zawsze grozi mu pytanie, czy wiara i to, co ona głosi, nie jest czymś rzeczywistym.
Tak więc jak wierzący wie, że mu zawsze grozi niewiara, i tę niewiarę musi zawsze odczuwać jako nieustanną pokusę - tak dla niewierzącego wiara pozostaje zawsze zagrożeniem i pokusą w jego pozornie na zawsze zamkniętym świecie. Jednym słowem, nie ma ucieczki przed dylematem ludzkiego istnienia.
Kto chce uniknąć niepewności w rzeczach wiary, będzie musiał doświadczyć niepewności niewiary, która nigdy nie może ostatecznie na pewno powiedzieć, czy jednak wiara nie jest prawdą. Dopiero gdy ktoś odrzuci wiarę, okazuje się, że nie można jej całkowicie odrzucić.


Warto przytoczyć żydowską historyjkę, którą zanotował Martin Buber. Można w niej wyraźnie ujrzeć dylemat ludzkiego losu. „Pewien uczony, mąż bardzo światły, który słyszał o cadyku z Berdyczowa, odszukał go by i z nim także, jak to miał w zwyczaju, podyskutować i zawstydzić go, obalając przestarzałe dowody prawdziwości jego wiary. Gdy wszedł do izby cadyka, ujrzał go chodzącego tam i z powrotem z książką w ręku w głębokim zamyśleniu. Nie zwrócił on uwagi na przybysza. Wreszcie stanął, spojrzał na niego przelotnie i powiedział: »A może to jednak prawda?« Uczony nasz stanął jak wryty, na próżno starał się opanować, zatrzęsły się pod nim kolana, tak przejmujący był widok cadyka, tak wstrząsające były jego proste słowa. Rabin Lewi Izaak zwrócił się teraz wprost do niego i przemówił spokojnie: »Mój synu, wielcy uczeni Tory, z którymi dyskutowałeś, na próżno do Ciebie przemawiali; odchodziłeś i śmiałeś się z nich. Nie mogli ci wyłożyć na stół Boga i Jego Królestwa, ja również tego zrobić nie mogę. Ale zastanów się, synu mój, może to jest prawda«. Uczony ze wszystkich sił pragnął mu się sprzeciwić, ale owo straszne »może«, które mu ciągle brzmiało w uszach, odebrało mu zdolność sprzeciwu".

Sądzę, że tutaj - przy całej obcości realiów - opisana jest bardzo dokładnie sytuacja człowieka stojącego wobec zagadnienia Boga. Nikt nie może drugiemu wyłożyć na stół Boga i Jego Królestwa; także wierzący nie potrafi tego uczynić dla siebie. Ale chociaż niewierzący mógłby uważać, że go to usprawiedliwa, pozostaje zawsze owa budząca obawę niepewność: „może to przecież prawda". To słowo „może" jest nieustannym zakwestionowaniem, którego nie da się uniknąć, w którym niewierzący musi doświadczyć, że odrzucając wiarę, nie może jednak całkowicie się od niej uwolnić.
Inaczej mówiąc: zarówno wierzący, jak i niewierzący, każdy na swój sposób, doświadczają zwątpienia i wiary, jeśli tylko nie ukrywają się sami przed sobą i przed prawdą swego istnienia. Nikt nie może uniknąć całkowicie wątpienia ani całkowicie wiary; dla jednych wiara będzie istniała przeciw wątpieniu, dla drugich przez wątpienie i w formie wątpienia. Jest to zasadniczą sprawą losu człowieka, móc odnaleźć ostateczny sens swego istnienia nie inaczej, jak tylko w tej nieustannej rywalizacji między zwątpieniem i wiarą, niepewnością i pewnością. Może właśnie wątpienie jednego i drugiego człowieka chroni ich przed zasklepieniem się w sobie i mogłoby się stać miejscem spotkania. Nie pozwala im zamknąć się w sobie, każe wierzącemu dojrzeć człowieka w niewierzącym a niewierzącemu w wierzącym. Dla pierwszego jest to uczestnictwo w losie niewierzącego, dla drugiego jest to
sposób, w jaki wiara mimo wszystko pozostaje dla niego wezwaniem.

2 lutego 2009

Bóg, zakonnicy i list do Benedykta XVI

Powinnam była napisać coś o życiu konsekrowanym. Własnie się kończy Dzień Życia Konsekrowanego. Niestety - wszelkie słowa ześlizgiwały się w niebyt... więc jedyne, co powiem, to to, że nie da się przyjąć i wytłumaczyć faktu, że ktoś żyje jako zakonnik/zakonnica, bez wiary, że Bóg może tak po prostu wkroczyć w czyjeś życie, że może naznaczyć i przeznaczyć człowieka dla siebie, nie naruszając jego wolności, ale zawsze pozostawiając mu swobodną przestrzeń na zgodę lub odmowę. Tak, zawsze, przez całe życie niezmiennie wolni. Wreszcie, że może "wywołać" tak głęboką miłość, oddanie i tęsknotę za Sobą, że ów człowiek nie znajdzie ukojenia w żadnym bogactwie, w żadnej samorealizacji, w żadnej innej miłości, jak tylko w Nim.
Jeśli się istnienia i działania żywego Boga nie przyjmie za prawdę, nie znajdzie się na to odpowiedzi. Co gorsza, nawet przy najlepszej woli nie da się tego wytłumaczyć.
Kończąc te myśli nieuczesane... zapraszam do podpisywania się pod listem poparcia dla Benedykta XVI. Myślę, że nie muszę tłumaczyć dlaczego...
W ubiegłym tygodniu (27 stycznia) francuskie pismo „La Vie” opublikowało petycję intelektualistów katolickich sprzeciwiających się "negacjonizmowi w Kościele". Podpisało się pod nią wielu księży, filozofów i historyków. - Żądamy od Papieża jasnego napiętnowania słów wypowiedzianych przez biskupa Richarda Williamsona. W naszych oczach jest to jedyny środek, by naprawić szkody (...) - napisali w petycji. (O liście w KAI-u)
Ten list nie spodobał się wielu świeckim katolikom, którzy nie mogą zrozumieć, jak elity przywiązane do Kościoła mogą po prostu żądać od Ojca Świętego zachowania, jakiego oczekują. Uruchomili stronę "Soutien a Benoit XVI", na której można podpisać się pod listem, w którym zamiast pouczać Benedykta XVI, możesz zadeklarować wsparcie dla Niego i głęboką wdzięczność za trud jednania chrześcijan różnych nurtów. List jest dostępny w 6 językach, od dzisiaj także po polsku.