30 listopada 2007

kloszard

- Rzuci coś? Eee... jak zwykle – przyjrzał się i poszedł... a może nawet mnie nie zauważył, tylko obszedł przeszkodę, żeby sobie butów nie pobrudzić...
Pewnie – musiałby u tego przy Rynku wypucować te swoje lakierki z mojego smrodu... (zamaszyście zaciąga nosem) Aaaa... znowu mnie przewiało (z zacięciem oszusta w tramwaju przed srogim obliczem kanara, szuka – oczywiście bezskutecznie - chusteczki). Ostatni raz siedzę w tej bramie! (kicha, wyciera się rękawem, podnosi rękaw do nosa, pociąga z obrzydzeniem)

- Śmierdzę... Naprawdę... Ma rację ten laluś. Zresztą... Wiem o tym, że śmierdzę. (opiera się wygodniej o ścianę, zwraca się do publiczności, ale tak... jeszcze nieświadomie) Tak nawet wolę – właśnie tak! Śmierdzieć i wiedzieć o tym. Głupio to brzmi? Może. Ale za to teraz wiem kim jestem. Jakbym nie śmierdział, to bym nie wiedział. (nieoczekiwanie zwraca się do publiczności) Śmiejesz się? Nie wierzysz? Nie, nie jestem jakimś wariatem – filozofem. Powiem ci, dlaczego wolę siedzieć na ulicy i być dziadem. I to jakim – szczęśliwym dziadem!

- Mówią, że niektórzy maja swój czyściec na ziemi... a ja byłem kiedyś taki czyściutki, że musiałem się porządnie ubrudzić, żeby zacząć naprawdę żyć i coś z tego życia rozumieć. Co, dziwisz się, ze potrafię mówić całymi zdaniami, jak człowiek? (śmieje się) Ja też się dziwię, bo na co dzień nie mówię nic i leżę tutaj jak przedmiot.

- Nie, no – kiedyś – na początku stawałem z kartką, o – tak (wstaje, dość nieporadnie, zachłystuje się przy tym, kaszle; prostuje się) i patrzyłem w oczy ludziom. Miałem im dużo do powiedzenia, o.... nie raz usłyszeli ode mnie, co o nich myślę. Tylko potem nie miałem za co pić, więc się zamknąłem i tylko patrzyłem. Ale szybko przestałem... Bo patrzyli na mnie, jak na śmiecia. Nauczyłem się, że lepiej nie widzieć, jak ktoś cię osądza.

- Pewnego wieczoru, kiedy tak stałem, podszedł do mnie jeden gość, podniósł moją głowę i... roześmiał mi się w twarz: „No i co, dziadu? Nie lepiej by do roboty pójść? Ile już naiwniaków oszukałeś? Masz – od razu dam ci najlepsze pieniądze!” I włożył mi w rękę butelkę jakiejś wódki. Głupio mi było, ale tylko przez chwilę. Bo miał rację – cała kasa szła na wódkę. Było po mnie widać, że piję, nawet jak byłem trzeźwy... eee... ale kiedy ja w ogóle byłem trzeźwy? No i wtedy wypiłem całą flachę za jednym. (osuwa się po ścianie, jakby go powaliło samo wspomnienie procentów). I śniło mi się, że jestem zupełnie taki, jak kiedyś – porządny i uwielbiany, że właśnie koncertuję, a ludzie wiwatują na moją cześć i klaszczą. Klaszczą i klaszczą… i idą do mnie… i niosą mnie na rękach... Nieśli mnie – do izby wytrzeźwień... I tam, w tej izbie wytrzeźwień, był jeden pijany Pobożniś. Cała ulica wiedziała, kiedy się upił, bo tylko wtedy na całe gardło śpiewał wszystkie kościółkowe pieśni, jakie znał. Kiedy rano obudziłem się na twardym łóżku, cały obolały i skacowany, a on – jak nawiedzony śpiewał tą pieśń, miałem ochotę mu przyłożyć, żeby się zamknął. Jak tylko nas stamtąd wyrzucili, zaraz za drzwiami oberwał ode mnie po gębie. Zamknął się na chwilę. Ale było za późno – te słowa... chyba mnie wtedy zaczarował... (chwila na oficjalne posłuchanie „Jesus’ Blood”, w tym czasie Kloszard podnosi się i staje)

- Te słowa... wżarły się we mnie bez mojego pozwolenia... (idzie, obrazując opowiadanie) Pobożniś leżał pod bramą z rozkwaszoną twarzyczką, a ja szedłem i nieświadomie śpiewałem dalej (włacza się w śpiew tła). Co jakiś czas dochodziło do mnie, że nucę tę cholerną piosenkę – wtedy kląłem – najsiarczyściej, jak się dało. Pomagało tylko na kilka minut. Zaraz potem znów łapałem się na tym, że śpiewam to samo. Chciałem na przekór śpiewać najbardziej pieprzne i durne teksty, których nauczyłem się od facetów w pubach, ale zapominałem słów... plątał mi się język, fałszowałem tak, że sam siebie nie mogłem słuchać. I tak przez całą drogę do domu. (śmieje się, podchodzi do barłogu, w którym leżał, przewraca szmaty, porządkuje je)

- Domu? Taaaa... wtedy już przyzwyczaiłem się do tych szmat na tyle, żeby nazywać je domem. Już nie brakowało mi wygrzanej popołudniowym słońcem werandy, ani niesfornego wiatru rozrzucającego mi nuty na fortepianie. (uśmiecha się z nostalgią) Uczyłem się wtedy szybko na pamięć, żeby nie zamykać balkonu, bo wydawało mi się, że wiatr na firance gra ze mną w duecie... Uwielbiałem grać nocami, kiedy księżyc wpadał przez balkon do salonu, zresztą – sam zaprojektowałem salon tak, żeby był romantyczną kameralną salą koncertową. Cały swój dom wymyśliłem. To był mój dom. I tylko mój, choć mieszkałem w nim przecież z Eve. (ożywia się, żeby uwiarygodnić usprawiedliwienie) Ale nie myśl sobie, ze byłem jakimś potworem! Ja nawet nie zauważyłem tego, że traktuję Eve jak moje odbicie w lustrze. Tak było od początku, od kiedy pierwszy raz przyszła na moje improwizacje i napisała w recenzji, że jestem objawieniem londyńskiego jazzu. Potem okazało się, że dla niej ja też byłem objawieniem... Przyzwyczaiłem się szybko do tego – kochała mnie tak pięknie, że ja sam nie zadałem sobie trudu, żeby ją kochać, tylko przyjmowałem to jej uwielbienie. Nigdy nie przyszło mi na myśl, żeby ją naprawdę poznać, żeby zmieniać dla niej cokolwiek, nie mówiąc o sobie. Po co? Przecież byłem dla niej „objawieniem”! Było nam tak dobrze razem... Kiedy była w ciąży, spełniałem wszystkie jej zachcianki, bo moja żona nosiła mojego syna. Przy porodzie, nie mogłem się już doczekać, kiedy wezmę go na ręce. Jeszcze dobrze go nie umyli, a ja już go miałem przy sobie. Mój syn! Z tego szczęścia omal nie przegapiłem jej śmierci... Nagle pojąłem, że za moimi plecami jest wielkie poruszenie. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem tylko tłum w białych fartuchach wokół łóżka. Zamarłem, a potem rzuciłem się do Eve. Uchodzącego życia nie dogoniła reanimacja... Zdążyła na mnie tylko jeszcze spojrzeć... A ja dopiero wtedy zrozumiałem, że była kimś innym, niż mną, że jej nie znałem i nie kochałem tak, jak na to zasługiwała... i straciłem jedyną okazję, żeby to naprawić... (sadowi się w swoim barłogu, z beztroską zupełnie nie pasującą do tego melodramatu)

- Ale się rozgadałem – zupełnie nie o tym, co trzeba. A o czym ci mówiłem? (proces przypominania sobie) ...No właśnie! Położyłem się w te swoje szmaty, zły jak diabli, że nie mogę nawet śpiewać tego, co mi się chce. Postanowiłem przynajmniej zasnąć. I zasnąłem. Tyle, ze przez sen też to śpiewałem! (śmieje się) Kumple w międzyczasie stwierdzili, że jestem gorszy niż Pobożniś (bo on przez sen tylko chrapał) i wynieśli mnie razem z manelami pod pobliski kościół. Obudziła mnie parasolka jednej damulki, która grzmociła mi skórę za profanację Świętego Imienia. Zupełnie nie wiedziałem, o co jej chodzi...

- Z czasem oswoiłem się z tą piosenką – nie miałem wyjścia, nuciła się sama – czy mi się to podobało, czy nie. Ludzie rzucali mi za nią pieniądze, więc stwierdziłem, że kumple mieli dobry pomysł i siedziałem pod kościołem całymi dniami. Wieczorem uczciwie przepijałem zarobione pieniądze, a rano stawiałem się na miejscu „pracy”. Już myślałem, że jakoś ułożyłem sobie życie, gdyby nie to, że na jesieni w bramę kamienicy przy kościele wprowadził się jakiś saksofonista. Grał całymi dniami tak głośno, że ludzie nie słyszeli mojej piosenki. W efekcie nie rzucali mi tyle, co dawniej. I wtedy poznałem zawiść. Siedziałem bezsilny i knułem plany jego destrukcji. Był zbyt dobry! W moim starym życiu stworzylibyśmy niezły duet. Ale ja nie siedziałem z fortepianem, tylko z pudełkiem na pieniądze. Poza tym teraz nienawidziłem jazzu tak gorąco, jak kiedyś go kochałem. Muzyka zawiodła mnie wtedy, kiedy jej najbardziej potrzebowałem. (Kloszard musi się jakoś ruszyć, bo publiczność już zaczyna się wiercić)

- Eve miała rację: byłem najlepszy w Londynie. I wiedziałem o tym. Mogłem sobie mówić, co chciałem i rozrabiać, jak chciałem – Anglia i tak mnie kochała. I tak było do śmierci Eve. Tego dnia wyszedłem ze szpitala i zrobiłem to, co robią wszyscy faceci po stracie kobiety – upiłem się do nieprzytomności... Za dwa dni wróciłem do szpitala, tam mi powiedzieli, ze mały ma najwyżej tydzień życia... Miałem ochotę znów wrócić do baru, ale postanowiłem o niego walczyć. Ze wszystkimi: z lekarzami, ze sobą, z Bogiem. Całe dnie siedziałem przy małym, a noce spędzałem na poszukiwaniu lepszych specjalistów, lub przesypiałem w kościelnej ławce. Na nic. Po sześciu dniach było już widać, że mały odchodzi. Nazywałem go Steve, ale w myślach pytałem zawsze Eve, jak by go chciała nazwać... W końcu nadszedł ten ostatni dzień. Steve miał już poważne problemy z oddychaniem. Wiedziałem, ze nie zatrzymam go przy sobie, więc w duchu powiedziałem do Eve: „Weź go i czekajcie na mnie, niedługo do was przyjdę.” Wzięła go o zachodzie słońca. (i znów Kloszard zajmuje się sobą w sposób zupełnie bagatelizujący tragizm opowiadania, proponuję uporczywe ściąganie butów – powiedzmy, że gotuje się do spania; akcja może trwać w czasie dalszych wyjaśnień)

- Durnie! Odratowali mnie! Trzy razy! Po trzecim razie postanowiłem uśpić przeciwnika i zabrałem się do wydania płyty. W międzyczasie regularnie upijałem się, żeby tworzyć. Na trzeźwo nie byłem w stanie. Płyta sprzedała się doskonale, a sukces przynosiło mi dodatkowo moje pijaństwo. Do czasu. Po roku takiego życia nie byłem w stanie dawać koncertów na żywo... Nagrałem jeszcze drugą płytę, ale ta już nie była tak dobra i wydawcy zaczęli mi dawać do zrozumienia, że muszę wybrać – albo whisky, albo jazz. Myślałem: „Anglia i tak mnie kocha”... ale już nie kochała... Trzeciej płyty nikt nie chciał wydać. Wtedy spróbowałem czwarty raz... (po chwili śmieje się w głos)

- Wiesz, ja tak sobie myślę, ze Bóg oprócz świętej cierpliwości ma jeszcze poczucie humoru, tylko tak wielkie, że często jesteśmy za głupi, żeby pojąć żart: Odwieźli mnie do jakiegoś szpitala, stamtąd pamiętam tylko przetaczanie krwi. Szpital był pod wezwaniem Najświętszej Krwi Zbawiciela. Wtedy – w izbie wytrzeźwień, poczułem się, jakby Bóg zagrał mi na nosie: Jesus’ Blood never failed me yet! Uparł się, ze będę żył i już!

- Wsadzili mnie na oddział psychiatryczny, a kiedy wyszedłem, okazało się, że wierzyciele troskliwie zajęli się resztkami majątku. Zły na Boga i na nich postanowiłem zapić się na śmierć. I zamieszkałem na ulicy (kaszle, poddusza się trochę, smarka, itp. – ogólnie widać, ze coś jednak za dużo jak na zwykły katar...)

- Jak zwykle, zapomniałem, o czym mówiłem... Saksofoniście oczywiście nic nie mogłem zrobić, ale na szczęście przyszła zima i go wywiało. Ale mi też było coraz zimniej. Przeszedłem do kruchty, za cichym przyzwoleniem kościelnego. I wtedy wydał się cały podstęp... To wszystko było zaplanowane! Specjalnie wyciągnął mnie z Tamizy, ściągnął z wieży Westminster Abbey, odciął mi stryczek w pokoju, położył na detoksie i przetoczył krew w „swoim” szpitalu. Mało tego – zaszczepił mi słowa tej piosenki, które zaprowadziły mnie do kościoła. Po co to wszystko, u licha?! (jak zwykle, ignorując wszelaki patetyzm, Kloszard układa sobie szmaty do spania, opróżnia przy tym kieszenie z różnych dziwnych przedmiotów i zawija je w coś, robiąc prowizoryczną poduszkę, między nimi jest butelka po wódce)

- Pusta, (śmieje się) ale nie dzisiejsza. Od tamtej zimy spędzonej w kościele nie piję – nie musze. A to? Znalazłem ją na wiosnę w tym miejscu, w którym dostałem tamtą butelkę wódki. Wziąłem sobie na pamiątkę. Dziwactwo, nie? (śmieje się) Bo u mnie wszystko w życiu jest na opak. Dostałem do siebie instrukcję obslugi... ooo... (grzebie po kieszeniach – aż dziw, ze jeszcze coś tam zostało po tym wszystkim, co wpakował w poduszkę... wyjmuje Biblię) I dowiedziałem się, po co to wszystko było. Bóg uparł się, żebym Mu uwierzył i postawił na swoim – na szczęście. I wiesz, kiedy to wszystko zrozumiałem, to zacząłem być szczęśliwy. Nie mam już siły, żeby żyć inaczej, ale to, co mam wystarczy mi na resztę życia. Nigdy nie zasypiałem tak spokojnie jak teraz, kiedy wiem, że taka jest moja droga do Niego i do Eve... i do Steve’a.... (kładzie się spać, ku rozpaczy publiczności, która nie usłyszała połowy z tego, co by chciała. Leży i prawie już zasypia, ale podpiera głowę ręką i kontynuuje)

- Powiem ci, jak odczytałem moją drogę życia, ale pamiętaj, że twoja może mieć zupełnie inne wytłumaczenie. Bóg jest artystą jazzowym i kocha improwizacje. Ja i ty to dwie całkiem inne genialne kompozycje... Kiedy byłem artystą, myślałem, że sam potrafię poprowadzić życie, jak mi się podoba. Byłem w sobie tak zakochany, że nawet miłość Eve mi nie pomogła. Zrozumiałem to, kiedy umarła. Ale nie na tyle, żeby przestać myśleć o sobie. To dla siebie , a nie dla Steve’a siedziałem przy nim w szpitalu. Odeszli oboje i czekają na mnie, aż będę gotów do nich dołączyć. Gdyby udało mi się zabić, nie spotkał bym się z nimi, tylko przez całą wieczność miotałbym przekleństwa na los. I to cztery razy musiał mnie wracać... A – jeszcze jazz! Był moim bogiem, do którego modliłem się całymi dniami i nocami. Dawał mi pieniądze, szacunek, dał mi Eve... ale kiedy potrzebowałem prawdziwej pomocy, odwrócił się ode mnie – nie umiał mnie zbawić... Wariatkowo załatwiło sprawę mojej sławy. Byłem tylko pacjentem, a potem tylko bezdomnym, tylko człowiekiem. I nikim więcej... ale do tego musiałem się jeszcze długo przyzwyczajać. Darowana butelka wódki i przyśpiewka Pobożnisia (nigdy go nie przeprosiłem za tego sierpowego...) okazały się przynętą, na którą się dałem złapać, żeby wreszcie pogadać z Bogiem i uwierzyć w Jego wersję wydarzeń... opłacało się – jak się spotkamy twarzą w Twarz, to Mu to powiem... ciekawe, czy On przywita mnie tą piosenką... (uśmiecha się, zasypiając)


Gaśnie światło, Kloszard może jeszcze trochę pokasłać, wchodzi muzyka z głosem Toma Waits’a. Po chwili muzyka wraca do tła; światło; wchodzi straż miejska lub Bóg-wie-co, aby tylko miało prawo sprzątnąć gościa z ulicy. Więc podchodzą do Kloszarda i usiłują go obudzić. Jeden z nich wyjmuje spod głowy butelkę i śmieje się, drugi sprawdza tętno, oddech i przynosi worek. Zapakowują Kloszarda i wynoszą jako zwłoki; muzyka z tła wychodzi i brzmi jeszcze przez kilkanaście sekund, może nawet z pół minuty...