17 lipca 2020

ABC czyli Atlas Bakcyli Chrześcijańskich: A jak Archeologia

Przygotowuję wiązankę (na pewno niekompletną) zjawisk, na które – moim zdaniem – warto zwrócić uwagę tak w naszym osobistym jak i wspólnotowym życiu chrześcijańskim. Krótkie moje rozważania to raczej przyczynek do obserwacji, przemyśleń, wniosków i przeciwdziałania, niż próba erudycji akrobatycznej.

Zdaje mi się też, że są to zjawiska wielce zaraźliwe i – przynajmniej jako pokusa zainfekowania – nie omijają nikogo.

 

A jak Archeologia

Lubimy zabłysnąć starociem. Najlepiej jak jest co najmniej sprzed Edyktu Mediolańskiego, ociera się o starożytność i kontestuje zwyczaje naszych przodków. Jest więc nasza zdobycz chrześcijańsko antyczna, a zarazem romantycznie rewolucyjna. Tyle że wykopaliska w surowym stanie są bardzo fragmentaryczne i bez pokory, solidnej wiedzy i cierpliwej rekonstrukcji, prowadzą jedynie na manowce wyobraźni.

W efekcie mimo, iż dumnie i szumnie powołujemy się „pierwotne chrześcijaństwo”, w istocie wcielamy w życie nasze własne mniej lub bardziej wysublimowane wyobrażenia o nim.

Może to prowadzić do tak komicznych efektów, jak choćby liturgie niektórych ruchów kościelnych szczycących się tym, że sprawują je tak, jak pierwsi chrześcijanie, akompaniując sobie przy tym rzęsiście hiszpańską gitarrą (widocznie odkryli nieznany instrument liturgiczny z I wieku n.e.). W samej twórczości liturgicznej tychże ruchów, zdecydowanie więcej jest romantycznej wyobraźni charyzmatycznych założycieli, niż faktów.


Drugie niebezpieczeństwo upodobania do staroci to wysyłanie Ducha Świętego na ponad półtora tysiąca lat wakacji. Czyli: wraz z wyjściem chrześcijaństwa z katakumb Duch Święty odfrunął w nieznane, aby powrócić incognito pod koniec XIX w., a całkiem oficjalnie w drugiej połowie wieku XX.

Ta postawa, podskórnie bardzo popularna wśród wielu, została napiętnowana i potępiona jako niebezpieczna dla wiary przez papieża Piusa XII w encyklice Mediator Dei (o czym wie niewielu).

Myślę, że większość gorliwych chrześcijan byłaby zaskoczona, gdyby odkryli, jak wielki wpływ na ich myślenie o Kościele ma ów schemat myślowy, według którego wszystkie albo przynajmniej większość oficjalnych decyzji i praktyk Kościoła od 313 r. były powolnym procesem degradacji, zaprzeczania oryginalnej woli Chrystusa i wprzęgania wiernych w coraz bardziej zmurszałą instytucję, a tragiczny proces przerwała dopiero rewolucja po Soborze Watykańskim II.

Tymczasem Kościół nieprzerwanie wzrastał w rozumieniu i wypełnianiu woli Bożej dzięki nieustannej asystencji Ducha Świętego, który to przeprowadzał Ciało Mistyczne Chrystusa przez niejeden poważny kryzys, ale zawsze ku pełniejszej jedności ze swym Oblubieńcem. Dowody? Wystarczy popatrzeć na świętych.

Wpływy takiego myślenia pokutują chyba najbardziej w sferze teologii, liturgii i duchowości, choć przez to sięgają naszego codziennego życia.

Przykładem może być kuriozalna „liturgiczna choroba kolan”, u nas w Polsce – na szczęście - jeszcze tak nie rozpowszechniona, która każe – powołując się na godność Dzieci Bożych - dumnie odmawiać klękania jako „wyrazu średniowiecznego feudalizmu niezgodnego z praktyką judeochrześcijańską” (nota bene jest to wynik niedoczytania Biblii, gdyż w postawie klęczącej modlono się już w Starym Testamencie, nie wspominając o wiecznej Liturgii Niebieskiej opisanej w Apokalipsie św. Jana).




Pragnienie powrotu do źródeł samo w sobie nie jest złe, ale aby znaleźć źródło nie wolno odstępować strumienia, który z niego wypłynął. Inaczej stracimy i jedno i drugie, utknąwszy przy pulsującym bajorku naszej wyobraźni.