30 lipca 2020

ABC czyli Atlas Bakcyli Chrześcijańskich: B jak Bezstresowi


B jak Bezstresowi


Fenomen i przekleństwo XX wieku. Zrodzony w „Emilu…” Jeana Jaques’a Rousseau wirus wychowania będącego w istocie moderowanym samorozwojem dziecka, w połowie ubiegłego wieku skutecznie zainfekował nasze spojrzenie na małego człowieka. Po kilkuset latach od gwałtownej reakcji obronnej wyglądał już niegroźnie, a nawet przyjaźnie merdał antropocentrycznym ogonkiem.
O jego zgubnych skutkach zaczęliśmy się przekonywać dopiero wtedy, kiedy dzieci wychowywane bezstresowo zaczęły osiągać dorosłość. Potem było tylko gorzej, kiedy pokolenie bezstresowych wzięło się za zakładanie własnych rodzin i przejęło katedry psychologii i pedagogiki. Teraz pierwsze pokolenia samorozwijających się są w wieku przywódców, mężów stanu, mędrców i proroków. Niestety, dzieląc z ojcem wirusa alergię na rzeczywistość, pełnymi garściami czerpią z przywilejów swojego wieku i prowadzą niedobitki cywilizacji w opary absurdu.

W lamencie nad skutkami bezstresowego wychowania wylano już morze atramentu i wystukano miliony tetrabajtów. Nie tracąc czasu i uwagi Szanownego Czytelnika, przejdźmy do katechezy i formacji duchownych i zakonników, bo tam – według mnie – czai się już od wielu dziesiątków lat podstępny „Emil…”.

Moderowany samorozwój kategorycznie odrzuca wpajanie dziecku nauk, których pojąć nie może. A więc lwia część katechezy to piruety wokół subiektywnego doświadczenia (tak przecież, według Rousseau, miał się uczyć mały Emil) ogólnie rozumianej miłości Bożej i Panu Jezusie jako takim. Wychowanie bezstresowe nie toleruje dogmatów, ograniczeń, o karach nie mówiąc. Tak więc wszystko, co w prawdzie i moralności chrześcijańskiej się  z tym wiąże, jest omijane, a kiedy dochodzi się do momentu, że ominąć nie sposób, jest grubo i szczelnie owijane w bawełnę, aby – broń Boże – nie doszło do traumy.

I tak nasz chrześcijański Emilek wzrasta w mniej lub bardziej świadomym poczuciu, że jest panem i centrum świata, którego częścią jest bliżej nieokreślony Bóg, który go stworzył, kocha (Jakiegoś mnie, Panie Boże, stworzył, takiego mnie masz!), chroni i czeka na niego w obowiązkowym Niebie. Prawda, jeszcze umarł za niego. Jest to wzruszające, ale niezrozumiałe, bo Emilek, nie otrzymawszy jasnej nauki o grzechu i jego konsekwencjach, nie dostrzega ani (nie)śmiertelnego niebezpieczeństwa, przed jakim stoi jego dusza, ani ogromu niezasłużonej łaski, którą trzeba cenić nad życie (bo przecież o tym, że naprawdę można skończyć w Piekle i że bez łaski Bożej naprawdę nietrudno tam się znaleźć, uczyć teraz dzieci po prostu nie wypada). Przecież nawet na myśl mu nie przyjdzie, że mogłoby się mu to Niebo NIE NALEŻEĆ z samego faktu zaistnienia.


Nasz bohater dojrzewa w przekonaniu, że jego pragnienia mają moc prawodawczą, ba nawet stwórczą. Nie zna odmowy, nie doświadczył granic, nie słyszał o niebezpieczeństwach. Jest nieświadomy istnienia doczesnych i wiecznych konsekwencji swoich wyborów i czynów. W głębi serca to on jest bogiem, przed którym Bóg zdaje sprawę ze swojej nieudolności i niesubordynacji, kiedy nie chce spełnić jego woli.

Mijają lata i na światło dzienne wychodzi wiotkość jego wiary i życia duchowego. Nie potrafi ani przeciwstawić się pokusom ani walczyć przeciw atakom Złego, ponieważ w bezstresowym chrześcijaństwie nie ma miejsca na rozeznawanie duchów.

Wyhodowana na uczuciach i osobistych doświadczeniach dziczka tożsamości chrześcijańskiej pnie się wedle własnego upodobania, ani myśląc poddawać się przycinaniu. Buntuje się przeciw przynoszeniu owoców innych, niż samozadowolenie czy spełnienie wyhołubionych marzeń o sobie samym i ukształtowaniu podległego sobie świata, Kościoła i Boga na swój własny obraz i podobieństwo.

Wreszcie – jeśli przypadkiem został duchownym, zakonnikiem lub prowadzi bardziej intensywne życie duchowe i w związku z tym solidniej zapoznaje się z Nauką Kościoła – staje się doskonałym zaklinaczem rzeczywistości doczesnej i wiecznej. Tak, aby nawet w najmniejszy sposób nie uwierała jego boskości. Im zręczniejszy, tym bardziej przekonujący i inspirujący dla otoczenia.

Ostatnim rysem Emilka jest całkowity brak odpowiedzialności. Nie, nie chodzi o to, że on się od niej uchyla. Po prostu w toku moderowanego samorozwoju, także w wersji chrześcijańskiej, odpowiedzialność jest pojęciem nieznanym i niezrozumiałym. Dopóki na tronie serca króluje bezstresowy bóg, dopóty on jest jedynym, który nie musi przed nikim za nic odpowiadać. Jeśli przyjąć optykę życia wiecznego, moment Sądu Szczegółowego może skończyć się wieczystą traumą.
 
W ten oto sposób katecheci i wychowawcy Emilka powinni zdobyć Nagrodę Ogrodnika w kategorii Hodowcy Duchowych Narcyzów. Polecam jednak być tu ostrożnym w ocenie, gdyż najprawdopodobniej ci, którzy byli odpowiedzialni za dojrzewanie w wierze owych katechetów i wychowawców, sami też byli godni tej nagrody. Świat już od kilku pokoleń obficie kwitnie narcyzami.

Kiedy się człowiek rozejrzy dookoła, a nawet kiedy wejrzy w siebie, można upaść na duchu – tyle złogów wszędobylskiego bezstresowego chrześcijaństwa.

Ale Opatrzność Boża nie stoi bezczynnie i miłosiernie daje coraz to nowe i jakże zbawienne duchowe sytuacje stresogenne. Tak samo jak ludzi, którzy uparcie i skrycie zadają ciosy naszemu wysublimowanemu samoubóstwieniu. W końcu lepiej teraz solidnie się potłuc o kant rzeczywistości, niż przeżywszy życie w egocentrycznych pieleszach, u progu śmierci zgubnie pretendować do Tronu Najwyższego.