B
jak Bezstresowi
Fenomen i przekleństwo XX wieku. Zrodzony
w „Emilu…” Jeana Jaques’a Rousseau wirus wychowania będącego w istocie moderowanym
samorozwojem dziecka, w połowie ubiegłego wieku skutecznie zainfekował nasze
spojrzenie na małego człowieka. Po kilkuset latach od gwałtownej reakcji
obronnej wyglądał już niegroźnie, a nawet przyjaźnie merdał antropocentrycznym
ogonkiem.
O jego zgubnych skutkach zaczęliśmy
się przekonywać dopiero wtedy, kiedy dzieci wychowywane bezstresowo zaczęły
osiągać dorosłość. Potem było tylko gorzej, kiedy pokolenie bezstresowych
wzięło się za zakładanie własnych rodzin i przejęło katedry psychologii i pedagogiki.
Teraz pierwsze pokolenia samorozwijających się są w wieku przywódców, mężów
stanu, mędrców i proroków. Niestety, dzieląc z ojcem wirusa alergię na
rzeczywistość, pełnymi garściami czerpią z przywilejów swojego wieku i prowadzą
niedobitki cywilizacji w opary absurdu.
W lamencie nad skutkami
bezstresowego wychowania wylano już morze atramentu i wystukano miliony
tetrabajtów. Nie tracąc czasu i uwagi Szanownego Czytelnika, przejdźmy do
katechezy i formacji duchownych i zakonników, bo tam – według mnie – czai się
już od wielu dziesiątków lat podstępny „Emil…”.
Moderowany samorozwój kategorycznie
odrzuca wpajanie dziecku nauk, których pojąć nie może. A więc lwia część
katechezy to piruety wokół subiektywnego doświadczenia (tak przecież, według Rousseau,
miał się uczyć mały Emil) ogólnie rozumianej miłości Bożej i Panu Jezusie jako
takim. Wychowanie bezstresowe nie toleruje dogmatów, ograniczeń, o karach nie mówiąc.
Tak więc wszystko, co w prawdzie i moralności chrześcijańskiej się z tym wiąże, jest omijane, a kiedy dochodzi
się do momentu, że ominąć nie sposób, jest grubo i szczelnie owijane w bawełnę,
aby – broń Boże – nie doszło do traumy.
I tak nasz chrześcijański Emilek
wzrasta w mniej lub bardziej świadomym poczuciu, że jest panem i centrum świata,
którego częścią jest bliżej nieokreślony Bóg, który go stworzył, kocha (Jakiegoś mnie, Panie Boże, stworzył, takiego mnie masz!), chroni
i czeka na niego w obowiązkowym Niebie. Prawda, jeszcze umarł za niego. Jest to
wzruszające, ale niezrozumiałe, bo Emilek, nie otrzymawszy jasnej nauki o
grzechu i jego konsekwencjach, nie dostrzega ani (nie)śmiertelnego
niebezpieczeństwa, przed jakim stoi jego dusza, ani ogromu niezasłużonej łaski,
którą trzeba cenić nad życie (bo przecież o tym, że naprawdę można skończyć w
Piekle i że bez łaski Bożej naprawdę nietrudno tam się znaleźć, uczyć teraz
dzieci po prostu nie wypada). Przecież nawet na myśl mu nie przyjdzie, że
mogłoby się mu to Niebo NIE NALEŻEĆ z samego faktu zaistnienia.
Nasz bohater dojrzewa w przekonaniu,
że jego pragnienia mają moc prawodawczą, ba nawet stwórczą. Nie zna odmowy, nie
doświadczył granic, nie słyszał o niebezpieczeństwach. Jest nieświadomy
istnienia doczesnych i wiecznych konsekwencji swoich wyborów i czynów. W głębi
serca to on jest bogiem, przed którym Bóg zdaje sprawę ze swojej nieudolności i
niesubordynacji, kiedy nie chce spełnić jego woli.
Mijają lata i na światło dzienne
wychodzi wiotkość jego wiary i życia duchowego. Nie potrafi ani przeciwstawić
się pokusom ani walczyć przeciw atakom Złego, ponieważ w bezstresowym
chrześcijaństwie nie ma miejsca na rozeznawanie duchów.
Wyhodowana na uczuciach i osobistych
doświadczeniach dziczka tożsamości chrześcijańskiej pnie się wedle własnego
upodobania, ani myśląc poddawać się przycinaniu. Buntuje się przeciw
przynoszeniu owoców innych, niż samozadowolenie czy spełnienie wyhołubionych
marzeń o sobie samym i ukształtowaniu podległego sobie świata, Kościoła i Boga
na swój własny obraz i podobieństwo.
Wreszcie – jeśli przypadkiem został duchownym, zakonnikiem lub prowadzi bardziej intensywne życie duchowe i w związku z
tym solidniej zapoznaje się z Nauką Kościoła – staje się doskonałym zaklinaczem
rzeczywistości doczesnej i wiecznej. Tak, aby nawet w najmniejszy sposób nie
uwierała jego boskości. Im zręczniejszy, tym bardziej przekonujący i
inspirujący dla otoczenia.
Ostatnim rysem Emilka jest całkowity
brak odpowiedzialności. Nie, nie chodzi o to, że on się od niej uchyla. Po
prostu w toku moderowanego samorozwoju, także w wersji chrześcijańskiej,
odpowiedzialność jest pojęciem nieznanym i niezrozumiałym. Dopóki na tronie
serca króluje bezstresowy bóg, dopóty on jest jedynym, który nie musi przed
nikim za nic odpowiadać. Jeśli przyjąć optykę życia wiecznego, moment Sądu Szczegółowego
może skończyć się wieczystą traumą.
W ten oto sposób katecheci i
wychowawcy Emilka powinni zdobyć Nagrodę Ogrodnika w kategorii Hodowcy Duchowych
Narcyzów. Polecam jednak być tu ostrożnym w ocenie, gdyż najprawdopodobniej ci,
którzy byli odpowiedzialni za dojrzewanie w wierze owych katechetów i wychowawców,
sami też byli godni tej nagrody. Świat już od kilku pokoleń obficie kwitnie
narcyzami.
Kiedy się człowiek rozejrzy dookoła,
a nawet kiedy wejrzy w siebie, można upaść na duchu – tyle złogów wszędobylskiego
bezstresowego chrześcijaństwa.
Ale Opatrzność Boża nie stoi
bezczynnie i miłosiernie daje coraz to nowe i jakże zbawienne duchowe sytuacje
stresogenne. Tak samo jak ludzi, którzy uparcie i skrycie zadają ciosy naszemu wysublimowanemu
samoubóstwieniu. W końcu lepiej teraz solidnie się
potłuc o kant rzeczywistości, niż przeżywszy życie w egocentrycznych pieleszach, u progu
śmierci zgubnie pretendować do Tronu Najwyższego.