4 czerwca 2010

O uczcie (przypowieść liturgiczna)



Pewien Król urządzał ucztę. Zawołał swoich najlepszych kucharzy i rzekł:
- Przyrządźcie mi najwykwintniejsze potrawy: te, którymi najbardziej uradowaliście moje podniebienie. Chcę, żeby uczta, którą wydam, była jedyna w swoim rodzaju, nieporównywalna z niczym, niedościgniona w swoim smaku. Chcę, aby tym, którzy jej kosztować będą, sprawiał nową i większą rozkosz każdy kolejny kęs; żeby odsłaniał przed nimi smaki, jakich istnienia nie podejrzewali. Mój zarządca będzie kosztował waszych potraw, aby ocenić, czy budzą tęsknotę za przebywaniem na moich ucztach, czy mają sekretny żar, który krok po kroku będzie odsłaniał przed nimi wspaniałość mojej chwały i stopniowo wyczuli ich zmysły na subtelność mojej miłości. Wina zaś dobierzcie tak, żeby dawały choć cień tego pragnienia, jakim ja płonę, kiedy są ode mnie daleko. Niech to będzie wino, przy którym przyjaciele, pochyleni ku sobie, dzielą się sekretami swojej duszy, coraz mocniej splatając węzły przyjaźni.

- Panie – odezwał się nieśmiało jeden ze sług – słyszałem, że biesiadnicy, których zaprosić zamierzasz, języki mają niewprawne w smakowaniu, a podniebienia  z grubsza ociosane jedynie drobnymi przyjemnościami doczesnego życia. Czy nie marnujesz swojej hojności, wystawiając przed oczy  ślepców subtelne piękno chwały i przed uszy głuchych ornamenty szeptów przyjaźni? Czy nieświadomi nie podepczą tego, nawet nie spostrzegłszy pereł, jakie przed nimi rozsypujesz?

- Pomyślałem i o tym, sługo mój. Dlatego tak starannie dobieram potrawy. Mają one tę właściwość, że są jak ręce ojca, który uczy chodzić swojego syna i jak dłonie matki, które przytulają go, gdy się potknie. Jeśli tylko człowiek przyjmie zaproszenie i skosztuje tego, co przygotowałem, jadło moje działać w nim pocznie tajemne cuda, które nawet dla jego oczu niewidoczne będą. Wiem bowiem, że nie jest świadomy, jak bardzo niewprawne są jego zmysły i nie dałby wiary tobie, ani innym sługom, gdybyście drętwotę jego własnego języka dosadnie jemu wyłożyli. Tajemnicza więc substancja, którą w jadle tym zawieram, będzie go wychowywać od środka, aby w czasie dla niego odpowiednim, do świadomości smaków wyższych go doprowadzić. Jedno tylko co czynić musi, to brać ze stołu to, co przed nim postawię.

- Panie, pozwól, że znów zapytam – wtrącił jeszcze sługa, marszcząc czoło – a jeśli człowiek ów chwyci za danie, które nie jest dla niego przeznaczone, bo smak i aromat zbyt silny na jego zmysły posiada? Czy nie odurzy się i zmysłów swoich nieporadnych nie postrada?
Król uśmiechnął się szeroko, bowiem myśli jego nieskończenie szybciej biegły, niż te, które głowę sługi zaprzątały:
- Nie, mój sługo. I to także jest tajemna moc stołu mojego, że żadna potrawa nie wyrządzi krzywdy niewprawnemu podniebieniu, bo tylko tyle doświadczy jej smaku, ile jest w stanie rozpoznać. Kiedy następnym razem – dojrzalszy - po tę samą potrawę sięgnie, zaskoczy go nowa nuta, której wcześniej nie wyczuł i w chwili zdumienia smak jego jeszcze bardziej wyostrzy się na przemyślność potraw, jakie przed nim dobroć moja położyła. Tak będzie za każdym razem, ilekroć wyciągnie rękę po następne danie na moim stole.


Sługa skłonił się w milczeniu, bojaźni i zachwycie nad szczodrobliwością i mądrością króla, a nade wszystko nad jego życzliwą miłością dla biesiadników, którzy w istocie ludźmi nieokrzesanymi byli i potrzebowali cierpliwych pouczeń nawet odnośnie wejścia w przedsionki królewskie.
Sługi polecenie króla spełnili i zaproszenie zostało rozesłane do tych, których Król chciał mieć przyjaciółmi.


Nadszedł czas uczty i Król w radosnym napięciu oczekiwał przybycia biesiadników. Wyglądał przez okno w sali na górze. Wreszcie przybyli, na dziedzińcu zawrzało. Król odszedł od okna, żeby sprawdzić raz jeszcze doskonałość zastawionych stołów. Lecz biesiadnicy nie nadchodzili. 
Król czekał. 



Wyjrzał znów przez okno, a tam biesiadnicy rozsiedli się na kamiennych płytach, wyjęli siermiężne misy i bez ceregieli głośno mlaskając zaczęli zajadać swoje własne proste i przaśne potrawy. Król oniemiały patrzył, jak nieświadomie gardzą bogactwem smaków, poczym wysłał do nich jednego ze sług z misą pełną królewskich smakołyków. Po chwili wrócił sługa, zakłopotany wielce, z misą nawet nietkniętą.

- Panie i Królu, wybacz to, co Ci teraz opowiem. Lud, który przyszedł na ucztę powiada, że czasy, kiedy przodkowie ich jedli z Twojej ręki skończyły się; i jeśli Ty, Panie, chcesz z nimi ucztować, musisz zejść na dziedziniec i kosztować ich mięsiwa, obgotowanego w słomie – mówiąc to sługa skrzywił się z obrzydzeniem, najdyskretniej jednak jak tylko mógł, bowiem pamiętał, jak drodzy królowi biesiadnicy byli – jak to mają ostatnio w zwyczaju. Kiedy zwróciłem im uwagę, że w sali na górze czeka ich daleko większy wybór potraw, które są rozkoszą dla podniebienia, odparli, że zupy ich z różnych mokradeł wody mają pobierane i w słomach różnych zbóż są warzone, więc różnorodność ich nie ustępuje a nawet – wybacz, o Panie – przewyższa to, co prawdopodobnie mieści się w zamkowej ciasnej sali. 

Próbowałem skusić ich misą, którą poleciłeś mi zanieść, ale nawet na nią nie spojrzeli, mruknąwszy pod nosem, że nie jest to z pewnością pożywienie, z jakiego pożytek odnieść by mogli, bo niezrozumiałym dla nich sposobem przyrządzane było. Przypomniałem im, że przecież królewscy kucharze także z ich rodu pochodzą, ale tym bardziej rozjątrzyli się na moją uwagę i krzyczeć zaczęli, że oni niezgorsi są od byle kucharzy i ucztę dla siebie przyrządzić umieją, a ci, którzy w piwnicach królewskich z dala od mokradeł żyją, z pewnością zapomnieli prawdziwych smaków jakich plebejskie podniebienie potrzebuje. Na tych zamkowych potrawach z pewnością wkrótce by z głodu pomarli, a przy życiu trzyma ich jedynie ich własna strawa.

Na tym mój dialog z nimi się skończył. Na odchodne rzucili mi tylko, że sami są wystarczająco mądrzy i uczeni, żeby wiedzieć, co jest dla nich dobre, a ich zmysły, pożal się Boże… - wyrwało się słudze – wyewoluowały wreszcie ze smaków królewskich do smaków plebejskich, które są ich prawdziwą naturą. Jeśli Ty, Królu, chcesz im dotrzymać towarzystwa, musisz zejść do nich i ich papką się z nimi zajadać. Jeśli zaś nie, żałować Ciebie nie będą, bo widocznie nie jesteś ich przyjacielem. Znajdą sobie tedy takiego króla, który pozna się na ich geniuszu, lub sami dla siebie będą i królem i ucztą i smakiem, choć w szczodrości swojej – sługa westchnął głęboko i smutno – wybrali się tutaj specjalnie, żeby Ciebie, Królu, smakołykami swoimi łaskawie nakarmić.


Król miłosierny i kochający, uczty swojej ze stołów sprzątnąć nie kazał. Wysłał jeno sługi, w tym i zarządcę swego, aby cierpliwie biesiadników do sali na górze prosili i ze łzami w oczach przyjmował każdego, kto się dał przekonać i z zaufaniem kosztował smaków królewskich, przedkładając je nad strawę własnymi rękami warzoną na podmokłej słomie.



Taką oto opowiastkę uprzędłam z myśli i uczuć moich, które w sercu nie raz się kołatały, kiedy byłam świadkiem Liturgii, w której Psalmy i święte teksty modlitwy Kościoła, musiały ustępować piosenkom i rozważaniom przeróżnych współczesnych myślicieli.