27 czerwca 2010

Protest? To za mało! (czyli eschatologicznie przed Gay Pride w Warszawie)

Właśnie umieściłam baner Fundacji Mamy i Taty. Jeśli ktoś jeszcze nie podpisał, to gorąco zachęcam. Z góry jednak uprzedzam, że sam podpis nie wystarczy. Patrząc z perspektywy dobrze (o)płaconych mediów, sprawa jest do zatuszowania lub nawet do wykorzystania w walce o "oświecenie" ciągle zaściankowej Polski. Co nie znaczy, że nie należy podpisać...

Co jeszcze zrobić? Osobiście, od jakiegoś czasu modlę się o ulewne deszcze z burzami (w te dni) i na ściśle określonych warszawskich ulicach); zważywszy na nadmiar wody w ostatnim czasie, mogą być "suche burze"... Jednak - jak wiadomo - pogodę przy odpowiednich środkach finansowych można sobie "zapewnić", więc obawiam się o skuteczność moich modlitw w tym względzie... Co w takim razie można zrobić, jeśli do parady dojdzie? Jako żem katolicka zakonnica, proponuję przenieść się na chrześcijańską wieżę widokową:


Spójrzmy na to z perspektywy eschatologicznej (zostawmy tym razem "wielką eschatologię"; swoją drogą pożyteczne, choć politycznie niepoprawne - a jakże! - byłoby przypomnienie sobie losów Sodomy i Gomory, i zastanowienie się nad stanem naszych czasów, naszych miast i mojej - póki co - Warszawy).

Sodomia jest grzechem, który prowadzi do potępienia. Wystarczy otworzyć Pismo Święte, wystarczy posłuchać co mówi Kościół (niekoniecznie domorośli "eksperci" od unowocześniania Kościoła, podający się za proroków - nota bene, temat fałszywych proroków byłby również szalenie ciekawy...). Demonstracja zboczenia jako "opcji" jest zgorszeniem. 


Pojęcie zgorszenia zostało wypaczone: zdeformowano je do obłudnego oburzenia się czyjąś słabością. W zgorszeniu tymczasem chodzi o to, że nakłania się czyjeś sumienie do uznania grzechu za "nie-grzech", za opcję właśnie, a nawet za dobro; potem prowadzi to oczywiście do popełnienia go. Czyli: chodzi o uczynienie kogoś gorszym niż był przed spotkaniem - dajmy na to - ze mną. Czyli: wykonanie przez drugiego człowieka roboty, którą normalnie para się diabeł. To jest prawdziwe zgorszenie. I takim zgorszeniem są homoparady promujące grzech homoseksualizmu. 

Jedne z najtwardszych słów, jakie wypowiada Jezus, odnoszą się do gorszycieli:
Lecz kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie, temu lepiej byłoby kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w głębi morza. Biada światu z powodu zgorszeń! Muszą wprawdzie przyjść zgorszenia, lecz biada temu człowiekowi, przez którego dokonuje się zgorszenie (Mt 18,6-7)

Teraz spójrzmy na to z punktu widzenia eschatologicznego, albo lepiej - mojej ulubionej duchowej sztuki wojennej:
Niewątpliwie jest to dość duża bitwa o dusze ludzkie. Co więcej, ma spore znaczenie strategiczne, bo jest to Termopilski wąwóz dla propagatorów społeczeństwa sodomijnego. Oby dla nas był to wąwóz, ale nie Termopilski... 
Walka rozgrywa się na kilku płaszczyznach:
1. O dusze sodomitów - póki żyją, nie wolno zaprzestać walki o ich nawrócenie, choćby byli tak nie sympatyczni, a nawet obleśni jak... e, nie będę wymieniać.
2. O dusze tych, którzy są już lub są potencjalnymi ofiarami sodomitów - nie miejsce tu na analizę powstawania związków homoseksualnych, ale często nie jest to taka prosta wypadkowa prawa Boya-Żeleńskiego "żeby dwoje chciało naraz". To są prawdziwi zgorszeni, którzy prędzej, czy później stają się gorszycielami.
3. O dusze tych, którym jest wszystko jedno (może nie wszyscy w Sodomie byli nieprawi, ale nikt nie stanął w obronie gości Lota). Jak wyznajemy w Confiteor, grzeszymy nie tylko czynem, ale i zaniedbaniem, bo diabeł wykorzystuje każdą opuszczoną pozycję przeciwnika.
4. Wreszcie o nasze własne dusze, bo nie jesteśmy na tym świecie na wakacjach, ale na polu walki i opierając własny miecz o ziemię, ryzykujemy śmiertelny cios mieczem wroga.
5. Jak to na bitwach drzewiej bywało (bo teraz sztuka wojenna to sztuka nawigacji), walczyło się o każdą piędź ziemi - albo przechodziła ona w ręce wroga, albo zostawała w naszych rękach. Tak samo jest z nami dzisiaj: albo pozwolimy, żeby miejsce, w którym żyjemy było miejscem publicznego grzechu, albo będzie ono miejscem modlitwy i dobrego życia (jedna z rzeczy, które często przychodzą i na myśl w tych okolicznościach, to moment w opowiadaniu Leszka Dokowicza, w którym przekracza on granicę niemiecko-polską i czuje, że ta ziemia jest omodlona). Naiwnością jest sądzić, że jest jakaś opcja pośrednia. Tak zwane "strefy bezpieczeństwa" de facto podlegają zwykle jednej ze stron, a przypominam, że diabeł nie podpisał Konwencji Genewskich.



Walka duchowa to nie walka idei: ona ma bardzo konkretny wymiar. Historia Sodomy i Gomory nie zdarzyła się na planecie Vega, ale miała swoje ziemskie miejsce, czas i powód. Skąd ta entuzjastyczna pewność, że zdziczenie moralne nie przyciąga zdziczenia natury, że grzech nie przyciąga kary? (pożyteczne byłoby skądinąd, przypomnienie sześciu głównych prawd wiary, które jako dzieci "kuliśmy" na pamięć. Nic się w nich nie zmieniło, podobnie zresztą, jak sprawa Sądu Ostatecznego)
Walka duchowa się rozgrywa naprawdę i - jak powiedziałam - zapowiadana homo-parada  jest militarnym wyzwaniem złego ("z powodów ideologicznych" zawsze piszę z małej litery, najchętniej pisałabym z najmniejszej). Niestawienie się na ubitą ziemię będzie oznaczało oddanie walkowerem nie jednej piędzi, ale całych jej połaci.


Teraz pora poświęcić chwilkę na broń. Używanie zła pod jakąkolwiek postacią jako broni przeciwko złemu jest bronią obosieczną - a nawet bardziej "sieczną" wobec nas. Nasza broń to modlitwa i post. Nie walczymy tak naprawdę przeciwko "homosiom" - ostatecznie, oni są ofiarami złego, w większości prawdopodobnie niedobrowolnymi. Walczymy przeciwko złemu, który jest silniejszy, inteligentniejszy, potężniejszy od nas i ma nas za śmieci. Ale nasza broń jest nam darowana przez Boga, którego samo Imię powoduje u Jego przeciwnika  paraliż. O ile jej używamy, oczywiście.

Dobrze, teraz malutki passus o logistyce naszej bitwy: Nie jest, jeszcze raz powtórzę: NIE JEST to bitwa prywatna, mimo, że walczymy o każdą pojedynczą duszę. Grzechy popełniane publicznie domagają się publicznej pokuty, modlitwy, postu i wynagrodzenia. Bardzo mi się podobała inicjatywa londyńskiego abpa V. Nicolsa (a może to tylko w naszej diecezji Southwark było...), który zarządził adoracje w parafiach w intencji wynagradzającej grzechy kapłanów, którzy dopuścili się pedofilii. Nie wystarczy prywatna modlitwa i post. Trzeba publicznej pokuty i wynagrodzenia za "zagrzeszanie" przestrzeni, w której żyjemy. Mitem jest "prywatność" wiary lub niewiary. To tak, jakby społeczeństwo składało się z ludzkich monad dryfujących każda oddzielnie w kolektywnej  wolnej od wpływu tychże monad próżni, zwanej... no właśnie: kulturą? Skąd niby miałoby się takie coś wtedy wziąć?

Marzy mi się (jeśli by doszło w lipcu do tego nieszczęścia, jakim jest Gay Pride) ludzki klęczący mur, ciągnący się wzdłuż trasy i odmawiający różaniec; albo modląca się w milczeniu lub śpiewająca  pieśni procesja pokutna ulicami Warszawy, najlepiej trasą tego nieszczęsnego pochodu grzechu.



Oczywiście, mam świadomość, że moje marzenia są potwornie niepoprawne politycznie, nietolerancyjne, kołtuńskie i średniowieczne (już widzę, co by było, gdyby powyższy akapit  dostał się w łapy onetowych komentatorów...), ale mam to w nosie. Tu idzie o wieczność, a więc o sprawy naprawdę poważne, a nie - za przeproszeniem - dziecinne wymachiwanie drewnianym mieczykiem propagandy i tupanie nóżkami (homo)ideologii.