Drzewa rosnące na zboczach wzgórz okalających dolinę Szentkút oprósza delikatnie siwizna żółtych liści. Jeszcze zaczesują się zielonym, jak kobiety zaklinające rzeczywistość. Ale już ruszyły pierwsze liściaste piruety i beczki. Pikują ukradkiem, mimochodem, jakby zawstydzone, że tak wcześnie. Ale to już ten czas. To już to powietrze. To już te mgliste i rześkie poranki, to już to znużone upałem westchnienie w koronach drzew.
Jeśli dobrze wytężę wzrok wyobraźni, widzę usypiający, brązowiejący las i nasze sanktuarium zapadające w zimowy sen.
Tak w głębi serca lubię ten milczący zamach stanu jesieni, kiedy bezceremonialnie siada w cieniu drzew, cierpliwie czekając, aż lato marudnie spakuje swoje żywioły, potem wróci jeszcze ze dwa, trzy razy po zapomniany żar i wyprowadzi się na dobre aż do przyszłego roku.
Lubię, bo czuję się wtedy, jakbym zamykała rozdział. Jeszcze brzmią ostatnie zdania, jeszcze snują się dialogi, ale pod palcami już ostatnia kartka. Zaraz zacznie się nowy.
Do wczesnej jesieni jeszcze chwila, ale sierpień już ma tę nutę dojrzenia. Jakby pierwsza delikatna kadencja. Ledwie słyszalne pożegnanie z motywem lata. Ledwie słyszalne, ale nieodwołalne.
Byłoby to podskórnie rozpaczliwe, gdyby nie dziecięca wiara, że gdzieś na początku marca Bóg postanowi jeszcze raz dać światu szansę na rozkwitnienie.
Lubię, bo pór przemienienie to trochę jak życia w połowie przełamanie. Jak młodzieńczą wszechmocą odurzonej lekkomyślności pożegnanie. Jak pierwszych kęsów przemijania z rozmysłem smakowanie.
Jak szlak, który jeszcze granią biegnie, ale już się ku dolinie skłania i lada chwila oswojony krajobraz, który dotąd sycił oczy, zasłoni potężniejąca za plecami nieznana strona góry.
Byłoby to na wskroś bolesne, gdyby nie dojrzała wiara, że zstępowanie nie oznacza końca wędrowania.
Jak Piotr Jan i Jakub, trzymam to pór przemienienie w tajemnicy. Nikt nie musi o tym wiedzieć, póki nie dojrzeje do jego odczuwania, a kiedy już raz czy drugi odczuje, nie wprawi się powoli w docenianiu pożegnania i powitania.
Bo byłoby to bezradnie gorzkie, gdybyśmy przez to pór przemienienie nie byli tkani do wiecznego nieprzemijania.