31 października 2010

i odpuść nam nasze winy jako i my...

Módlmy się za zmarłych, to i nam ktoś z żywych pomoże, kiedy będziemy potrzebować ulgi w czyśccu.

Przez ten tydzień mamy możliwość uzyskania odpustów zupełnych TU WIĘCEJ O TEJ MOŻLIWOŚCI

Jednak takich możliwości - wcale nie takich trudnych do zrealizowania - uzyskania odpustów zupełnych i cząstokwych jest znacznie więcej. To jest bardzo cenna duchowa jałmużna, która nas niewiele kosztuje, a komuś przynosi niewypowiedzianą ulgę i szczęście. TU WIĘCEJ O SAMYCH ODPUSTACH.

Gdyby jednak ktoś potrzebował przekonania, że naprawdę warto ulżyć duszom cierpiącym w czyśccu, to może jeszcze parę tekstów TUTAJ
i można tez zajrzeć TUTAJ (aczkolwiek nie miałam czasu przejrzeć wszystkiego - przypominam, że nie ma obowiązku wierzenia w ojawienia prywatne, choć niektóre mogą przynieść prawdziwy pożytek duchowy :) )

27 października 2010

Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii

Zupełnie zapomniałam się zareklamować... ;) Na temat misji wymądrzam się w październikowym "Różańcu":


Myśl ta gryzła mnie przez lata: Ludzie, którym chcę głosić Chrystusa, nie chcą Go ani znać, ani być przez Niego zbawieni. Dlaczego więc Bóg posyła mnie na misje? Dlaczego pragnę jechać na misje? Po co pchać się tam, gdzie mnie nie chcą? Te dwa pytania zrodziły się we mnie jakieś dwanaście lat temu, kiedy zakochałam się w Bliskim Wschodzie.  

Nowina – Dobra czy własna? 

Trudno jest Kościołowi wytłumaczyć się z misji głoszenia Jezusa Chrystusa, i to ukrzyżowanego. Współczesny człowiek wolałby raczej umieścić Kościół obok innych religii na półeczce w wielkim supermarkecie świata. Co więcej, najlepiej, żeby chrześcijaństwo było – jak to się w języku informatycznym mówi – kompatybilne z innymi religiami i filozofiami. No i ważny jest sukces. Jeśli już koniecznie Kościół musi głosić Dobrą Nowinę, to powinna być ona atrakcyjna i skuteczna; powinna być receptą na sukces.

Tymczasem misja Kościoła zupełnie nie spełnia tych oczekiwań. Można powiedzieć, że zawsze była niepopularna: „Tak więc, gdy Żydzi żądają znaków, a Grecy szukają mądrości, my głosimy Chrystusa ukrzyżowanego, który jest zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan, dla tych zaś, którzy są powołani, tak spośród Żydów, jak i spośród Greków, Chrystusem, mocą Bożą i mądrością Bożą” (1 Kor 1, 21-24).

Niektórzy próbują coś majstrować przy Ewangelii tak, żeby bardziej pasowała do wielkiego supermarketu religii, ale ich nauka przestaje być wypełnianiem misji Kościoła. Mówią tylko we własnym imieniu, głoszą własną „nowinę”. Są i tacy, którzy dają się przekonać, że dzisiaj nie wypada „narzucać” innym religii przez misje. Jednak prędzej czy później mają poważne problemy ze swoją własną wiarą: albo ją tracą, albo wykoślawiają. Prawda jest taka, że jeśli Kościół, chrześcijanie, przestaliby głosić Jezusa Chrystusa takim, jaki jest, przestaliby być sobą, a po pewnym czasie zniknęliby z powierzchni ziemi. 

Być znakiem… zapytania 

Kiedy próbujemy wytłumaczyć, dlaczego głosimy Jezusa Chrystusa całemu światu, zwykle przychodzą nam na myśl słowa Jezusa: „Idźcie i nauczajcie wszystkie narody” (Mt 28, 19). To prawda, mamy obowiązek czynić to, co nakazał Jezus, do końca świata. Św. Paweł mówi nawet: „Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii” (1 Kor 9, 16). Misjonarze zauważają, że Pan Bóg błogosławi za hojność i ten Kościół, który wysyła wielu misjonarzy, najczęściej ma wiele nowych powołań, a ten, który myśli tylko o sobie, szybko odczuwa ich brak.

Ale misyjność to nie tylko suchy obowiązek. To coś znacznie bardziej tajemniczego i w pewnym sensie nieokiełznanego. Wystarczy wspomnieć reakcje osób, z którymi stykałam się w czasie nauki w londyńskim college’u: Hassan z Tunezji miał dużo pytań odnośnie do Kościoła katolickiego i innych wyznań chrześcijańskich, Miriam z Bangladeszu intrygował mój zawsze jednakowy strój, Jana z Czech drążyła temat Pisma Świętego i możliwość poznania Boga, Koreańczyk Kim, mimo iż jest buddystą, był zainteresowany możliwością odpuszczenia grzechów. Nie starając się nawet o to, sama w sobie jestem znakiem zapytania dla innych, bo okazuje się, że nie można wobec Chrystusa pozostać obojętnym, kiedy znamy się już wystarczająco długo. Chrystus jest rzeczywiście najgłębszą odpowiedzią na pytania i niepokoje moich kolegów i koleżanek. 

Miłość, która przynagla 

Istnieje też druga strona misji, a właściwie samo źródło. Żeby je zobaczyć, trzeba zejść do serca Kościoła: do miłości Trójcy Świętej, a konkretnie do Jej pragnienia, aby każdy człowiek został włączony w Jej miłość. Trzeba byłoby mistyka, żeby opisać żar tego pragnienia. Doświadczenie nawet jego odrobiny sprawia, że chrześcijanin – misjonarz będzie zdolny do największych poświęceń, żeby tylko zdobyć jakąś duszę dla Jezusa. Nigdy nie zgodzi się na położenie największego szczęścia tutaj na ziemi, a nieogarnionego w niebie, jakim jest życie życiem Jezusa Chrystusa, na półce wraz z innymi „produktami religijnymi”. Nie pozwoli mu na to jego miłość do Jezusa Chrystusa, który pragnie – poprzez misjonarzy – przyciągnąć do siebie każdego człowieka.

Trzeba na koniec dodać, że działania, głoszenie, rozmowy i spotkania to zaledwie początek. Nie byłyby one tak skuteczne, gdyby nie czerpały ze skarbca Kościoła, jakim są modlitwy i cierpienia znanych i nieznanych świętych ofiarowane w intencji misji. Św. Teresa od Dzieciątka Jezus zrozumiała to doskonale, odkrywając swoje miejsce w sercu Kościoła. Ja, znając opowieści wielu misjonarzy, a sama stawiając pierwsze kroki na węgierskiej ziemi, mogę powiedzieć, że jeżeli jesteśmy zdolni nieść imię Jezusa Chrystusa na krańce ziemi, to tylko dzięki miłości Trójcy Świętej i mocy modlitwy tych, którzy o nas pamiętają. Bo misja Kościoła jest także tajemnicą wymiany duchowych darów, którą – mam nadzieję – w całej okazałości poznamy w niebie.

9 października 2010

Nie wystarczy przeżyć

Mówią, że kryzysy są potrzebne w życiu duchowym, że wzmacniają wiarę i powołanie, jeśli się tylko dobrze je przeżyje. I jest to prawda: to tak, jak z drzewem, które dopiero opierając się wichurom nabiera mocy i kształtu. Nie raz obiło się mi o uszy powiedzenie: „Co nie zabije, to wzmocni”. Piękno i życie kształtuje się w starciu z oporem materii, ale czy to samo dzieje się z wiarą? Chciałoby się powiedzieć, że tak: Wystarczy stawić czoła trudnościom, przetrwać ciężki czas, przezwyciężyć słabości, dojrzeć po życiowych burzach, a nagrodą za determinację i wytrwałość będzie silna wiara.

Wydaje mi się jednak, że to równanie wcale nie jest takie proste. Obserwując historie wielu ludzi, mogę powiedzieć, że można przeżyć kryzys – i to dobrze – wzmocnić się, dojrzeć, nabrać mądrości życiowej, a wiarę wciąż mieć tak wątłą, jakby się żaden kryzys nie zdarzył. Dlaczego? Czy Boży system wzmacniania wiary ma jakieś słabe strony?

Kryzys stawia przed koniecznością budowy domu: albo od fundamentów, albo ulepszenia konstrukcji, albo postawienia dobudówki. Nie daje jednak ani narzędzi ani budulca – te wybieramy sami. Dlatego, jak mówi św. Paweł, możemy budować „ze złota, ze srebra, z drogich kamieni, z drzewa, z trawy lub ze słomy” (1 Kor 3,12); możemy zakładać fundament na skale, lub stawiać na piasku.

Dużo zależy od tego, jak widzę kryzys. Jeśli rozgrywa się on dla mnie tylko na płaszczyźnie psychicznej, to – naturalnie – jako budulca użyję własnej osobowości, jako narzędzi: psychologów lub psychiatrów, terapii i sesji. I będę chciała wyjść z kryzysu mocniejsza, bardziej stabilna uczuciowo, asertywna i dowartościowana. Tym też będę mierzyć mój postęp, moją dojrzałość, a nawet czasem stan mojego powołania. Tylko, czy słusznie? Wiara nie jest tylko sprawą emocji, uczuć, czy równowagi psychicznej. To, co osiągnę, to równowaga psychiczna i nic więcej.

Żeby kryzys stał się katalizatorem wiary, musi być przede wszystkim rozpoznany jako „Boży system wzmacniania wiary”, lub co najmniej jako dar dany przez Boga. Nie zmniejsza to bólu, często wcale nie pomaga lepiej się poczuć i nie podaje prostego wyjaśnienia, co się dzieje, dlaczego tak, dlaczego ja, itp. Co więcej, gwarancja tego, że kryzys „zadziała”, leży w nieustannym dialogu z Bogiem, w wiernym trwaniu między zaufaniem a zwątpieniem z twarzą zwróconą w Jego stronę aż do końca. Jeśli zależy mi bardziej na Bogu, niż na własnym zdrowiu i jeśli pragnę Go goręcej, niż wyjścia z kryzysu, to On mnie w swoim czasie i swoim sposobem z tego wyprowadzi, wyposażoną w prawdziwą moc duszy.

 Nie chcę przekonywać do lekceważenia chorób, czy trudnych okresów w życiu. Wręcz przeciwnie, chciałabym traktować je z największą powagą – tak jak zrobił to św. Franciszek:
Proszę chorego brata, aby za wszystko składał dzięki Stwórcy; i żeby pragnął być takim, jakim chce go mieć Pan: czy to zdrowym, czy chorym, bo tych wszystkich, których Bóg przeznaczył do życia wiecznego, przygotowuje przez ciosy doświadczeń i chorób, i przez ducha skruchy, jak mówi Pan: Ja poprawiam i karcę tych, których miłuję. I jeśli któryś [brat chory] denerwowałby się lub gniewał na Boga lub braci, albo natarczywie domagał się lekarstw, nazbyt pragnąc ratować ciało, które i tak wkrótce umrze i jest nieprzyjacielem duszy, czyni to pod wpływem złego i jest cielesny i zdaje się, jakby nie był spośród braci, bo bardziej kocha ciało niż duszę.

(Reguła Niezatwierdzona 10,3-4)