Mówią, że kryzysy są potrzebne w życiu duchowym, że wzmacniają wiarę i powołanie, jeśli się tylko dobrze je przeżyje. I jest to prawda: to tak, jak z drzewem, które dopiero opierając się wichurom nabiera mocy i kształtu. Nie raz obiło się mi o uszy powiedzenie: „Co nie zabije, to wzmocni”. Piękno i życie kształtuje się w starciu z oporem materii, ale czy to samo dzieje się z wiarą? Chciałoby się powiedzieć, że tak: Wystarczy stawić czoła trudnościom, przetrwać ciężki czas, przezwyciężyć słabości, dojrzeć po życiowych burzach, a nagrodą za determinację i wytrwałość będzie silna wiara.
Wydaje mi się jednak, że to równanie wcale nie jest takie proste. Obserwując historie wielu ludzi, mogę powiedzieć, że można przeżyć kryzys – i to dobrze – wzmocnić się, dojrzeć, nabrać mądrości życiowej, a wiarę wciąż mieć tak wątłą, jakby się żaden kryzys nie zdarzył. Dlaczego? Czy Boży system wzmacniania wiary ma jakieś słabe strony?
Kryzys stawia przed koniecznością budowy domu: albo od fundamentów, albo ulepszenia konstrukcji, albo postawienia dobudówki. Nie daje jednak ani narzędzi ani budulca – te wybieramy sami. Dlatego, jak mówi św. Paweł, możemy budować „ze złota, ze srebra, z drogich kamieni, z drzewa, z trawy lub ze słomy” (1 Kor 3,12); możemy zakładać fundament na skale, lub stawiać na piasku.
Dużo zależy od tego, jak widzę kryzys. Jeśli rozgrywa się on dla mnie tylko na płaszczyźnie psychicznej, to – naturalnie – jako budulca użyję własnej osobowości, jako narzędzi: psychologów lub psychiatrów, terapii i sesji. I będę chciała wyjść z kryzysu mocniejsza, bardziej stabilna uczuciowo, asertywna i dowartościowana. Tym też będę mierzyć mój postęp, moją dojrzałość, a nawet czasem stan mojego powołania. Tylko, czy słusznie? Wiara nie jest tylko sprawą emocji, uczuć, czy równowagi psychicznej. To, co osiągnę, to równowaga psychiczna i nic więcej.
Żeby kryzys stał się katalizatorem wiary, musi być przede wszystkim rozpoznany jako „Boży system wzmacniania wiary”, lub co najmniej jako dar dany przez Boga. Nie zmniejsza to bólu, często wcale nie pomaga lepiej się poczuć i nie podaje prostego wyjaśnienia, co się dzieje, dlaczego tak, dlaczego ja, itp. Co więcej, gwarancja tego, że kryzys „zadziała”, leży w nieustannym dialogu z Bogiem, w wiernym trwaniu między zaufaniem a zwątpieniem z twarzą zwróconą w Jego stronę aż do końca. Jeśli zależy mi bardziej na Bogu, niż na własnym zdrowiu i jeśli pragnę Go goręcej, niż wyjścia z kryzysu, to On mnie w swoim czasie i swoim sposobem z tego wyprowadzi, wyposażoną w prawdziwą moc duszy.
Nie chcę przekonywać do lekceważenia chorób, czy trudnych okresów w życiu. Wręcz przeciwnie, chciałabym traktować je z największą powagą – tak jak zrobił to św. Franciszek:
Wydaje mi się jednak, że to równanie wcale nie jest takie proste. Obserwując historie wielu ludzi, mogę powiedzieć, że można przeżyć kryzys – i to dobrze – wzmocnić się, dojrzeć, nabrać mądrości życiowej, a wiarę wciąż mieć tak wątłą, jakby się żaden kryzys nie zdarzył. Dlaczego? Czy Boży system wzmacniania wiary ma jakieś słabe strony?
Kryzys stawia przed koniecznością budowy domu: albo od fundamentów, albo ulepszenia konstrukcji, albo postawienia dobudówki. Nie daje jednak ani narzędzi ani budulca – te wybieramy sami. Dlatego, jak mówi św. Paweł, możemy budować „ze złota, ze srebra, z drogich kamieni, z drzewa, z trawy lub ze słomy” (1 Kor 3,12); możemy zakładać fundament na skale, lub stawiać na piasku.
Dużo zależy od tego, jak widzę kryzys. Jeśli rozgrywa się on dla mnie tylko na płaszczyźnie psychicznej, to – naturalnie – jako budulca użyję własnej osobowości, jako narzędzi: psychologów lub psychiatrów, terapii i sesji. I będę chciała wyjść z kryzysu mocniejsza, bardziej stabilna uczuciowo, asertywna i dowartościowana. Tym też będę mierzyć mój postęp, moją dojrzałość, a nawet czasem stan mojego powołania. Tylko, czy słusznie? Wiara nie jest tylko sprawą emocji, uczuć, czy równowagi psychicznej. To, co osiągnę, to równowaga psychiczna i nic więcej.
Żeby kryzys stał się katalizatorem wiary, musi być przede wszystkim rozpoznany jako „Boży system wzmacniania wiary”, lub co najmniej jako dar dany przez Boga. Nie zmniejsza to bólu, często wcale nie pomaga lepiej się poczuć i nie podaje prostego wyjaśnienia, co się dzieje, dlaczego tak, dlaczego ja, itp. Co więcej, gwarancja tego, że kryzys „zadziała”, leży w nieustannym dialogu z Bogiem, w wiernym trwaniu między zaufaniem a zwątpieniem z twarzą zwróconą w Jego stronę aż do końca. Jeśli zależy mi bardziej na Bogu, niż na własnym zdrowiu i jeśli pragnę Go goręcej, niż wyjścia z kryzysu, to On mnie w swoim czasie i swoim sposobem z tego wyprowadzi, wyposażoną w prawdziwą moc duszy.
Nie chcę przekonywać do lekceważenia chorób, czy trudnych okresów w życiu. Wręcz przeciwnie, chciałabym traktować je z największą powagą – tak jak zrobił to św. Franciszek:
Proszę chorego brata, aby za wszystko składał dzięki Stwórcy; i żeby pragnął być takim, jakim chce go mieć Pan: czy to zdrowym, czy chorym, bo tych wszystkich, których Bóg przeznaczył do życia wiecznego, przygotowuje przez ciosy doświadczeń i chorób, i przez ducha skruchy, jak mówi Pan: Ja poprawiam i karcę tych, których miłuję. I jeśli któryś [brat chory] denerwowałby się lub gniewał na Boga lub braci, albo natarczywie domagał się lekarstw, nazbyt pragnąc ratować ciało, które i tak wkrótce umrze i jest nieprzyjacielem duszy, czyni to pod wpływem złego i jest cielesny i zdaje się, jakby nie był spośród braci, bo bardziej kocha ciało niż duszę.
(Reguła Niezatwierdzona 10,3-4)