21 czerwca 2020

Rozsądek po chrześcijańsku

Święty Antoni Egipski przeżył apokalipsę zombie zanim to było modne. Co więcej, kiedy tylko doszedł do siebie po ataku demonów, mawiał: „Oto znowu jestem, gotów do walki”. Zresztą, nie on jeden. Tysiące pustelników od czasu Ojców Pustyni stawia czoło bytom i zasadzkom, które zmroziły by swoim widokiem nawet najbardziej ekscentrycznych twórców horrorów. I to nie raz, czy dwa, ale całymi latami, ba dziesiątkami lat. W dzień i w nocy. Ciężko w to uwierzyć, patrząc na spokojnych, jakby nieco wycofanych z życia, mnichów. Skąd oni biorą siły?


Ano z chrześcijańskiego rozsądku: „Memento mori!”.

 Brzmi jak straszenie mityczną  trupią czaszką? Może trochę, czasami… Ale nie tylko. Memento mori to tak naprawdę normalna chrześcijańska postawa. Perspektywa życiowa. Tragiczna i agresywna tylko dla tych, którzy, jak mawia św. Paweł, „tylko w tym życiu pokładają nadzieję”.

Może spójrzmy na to wszystko nieco spokojniej. Co tak właściwie chce nam powiedzieć memento mori?

 1. Życie jest skończone. To jeszcze nie problem. Problemem jest to, że nigdy nie wiadomo, kiedy się skończy. Mając to w pamięci, inaczej przeżywamy codzienność: doceniamy nawet drobne radości, nadajemy smutkom i troskom prawdziwą ich miarę (często lubią się nadymać w naszych oczach i przysłaniać resztę świata). A przede wszystkim inaczej wybieramy. Bo dobre życie to sztuka dokonywania dobrych wyborów.

2. Nie warto marnować życia na głupoty. Memento mori cierpliwie uczy  wartościowania rzeczy, którym oddajemy nasz czas i wysiłki. Żebyśmy przy końcu życia nie patrzyli wstecz z rumieńcem wstydu i żalem za straconymi – dajmy na to – dziewięćdziesięcioma latami.

3. Warto kochać, warto być dobrym i nawet być na tym stratnym. Warto przebaczać. Niezliczone są opowieści o ludziach, którzy na łożu śmierci cierpieli najbardziej z tego powodu, że nie przebaczyli albo nie otrzymali przebaczenia. Po co ryzykować? Memento mori i kochaj.

4. Trzyma w czujności. Trzeba walczyć, ze sobą i nie tylko, żeby dobrze wybierać, nie stracić życia i prawdziwie kochać. Diabeł lobbysta i bezstresowe chrześcijaństwo ciężko pracują nad tym, żeby czujność odłożyć do lamusa. A każdy, kto upadł i wie o tym, jest świadomy tego, że do upadku doprowadziła go senna lekkomyślność wobec pokus.

5. Może to nieprawdopodobne, ale umrzemy osobiście. Kiedy się nad tym zastanowię, to powiem szczerze, że jest to fascynujące. Nie, nie fascynuję się męką, konaniem, chwytaniem ostatniego oddechu itp. Chodzi mi o chrześcijańskie podejście do sprawy. Mianowicie: naprawdę, przyjdzie taki moment, że stanę oko w oko z tym (z Tym) w co (Kogo) nie widząc, wierzę. Powiem wprost: zobaczę Boga. Naprawdę. Czy nie zmienia Wam to podejścia do życia? Mnie wszystko, za każdą taką myślą, wywraca do góry nogami, tak jak - nie przymierzając - Hiobowi: "to właśnie ja Go zobaczę!"

5. Jakie życie, taka śmierć. Skoro umrę, to może… można się do tego jakoś przygotować? Przećwiczyć, zanim przyjdzie przejść to „live”? Jeśli dać wiarę temu, co mówi nam Pismo Święte, Tradycja Kościoła i wiele relacji z łoża śmierci (nie chodzi mi o „Życie po życiu”, ale o katolickie świadectwa świętych lub tych, którzy towarzyszyli umierającym), to nie jest takie proste. Może się nie udać. Lepiej „być w formie”, kiedy przyjdzie co do czego.

6. No dobrze. Każdy umrze. Jakoś to przeżyjemy. To tylko pozorny żarcik. Przecież jeśli jesteśmy prawdziwie wierzący, to życie wieczne jest faktem. Tak samo jak Sąd Szczegółowy w chwili śmierci i Sąd Ostateczny na końcu czasów. Więc warto inwestować w życie wieczne. Inwestycją jest życie w łasce uświęcającej. Znów: na pohybel bezstresowcom, wygląda na to, że nie ma grzechów i niedbalstwa bez konsekwencji. Tak jak dobro i wytrwałość też bez wiecznej konsekwencji nie pozostaje. Zresztą to życie szybko minie. Tamto zostaje na wieczność. A Pan nie raz promował mądre obracanie talentami.

7. Pozbawia niepotrzebnych lęków. Skoro pamiętam, że umrę, nie zabijam się, żeby przeżyć. Oczywiście, dbanie o życie doczesne jest naszym obowiązkiem. Ale życie wieczne to jest prawdziwa stawka większa niż życie. Święci jak jeden mąż bardziej bali się grzechu, niż śmierci. Nie dlatego, że byli tacy wysublimowani. Zwykły chrześcijański rozsądek: trwanie w grzechu jest nieskończenie groźniejsze, niż stracenie życia (czy zniesienie zwykłej niewygody – bo nie łudźmy się, często sromotnie polegamy nie w heroicznej walce o życie, ale w dylematach mieszczucha).

8. Daje siłę w walce ze złem, ze swoimi słabościami, w znoszeniu z godnością i nadzieją tego, czego nie da się zmienić. Po prostu, kiedyś to wszystko dobiegnie końca. Dzięki Bogu. Bo jest w Jego rękach.

9. Wreszcie podpowiada: myśl więcej o wieczności. Tam jest twój dom. Ale nie bądź marzycielem. Stamtąd spoglądaj na najdrobniejsze zdarzenia codzienności. Mnisi posiedli sztukę intensywnego życia życiem. Tam zwyczajność i drobne gesty mają smak, potrafią mieć sens i wartość, nie tracąc nic ze swojej normalności. I w takich zwyczajnych okolicznościach przyrody odbywają się najbardziej zacięte walki, jakich nie powstydziłby się św. Antoni. A także najwznioślejsze zachwyty, jak ten św. Teresy z Avila, kiedy zastygła z patelnią w ręku. Oni wszyscy w pewnym momencie pojęli, że najkrótszą drogą do Nieba jest chwila obecna - przeżyta najlepiej, jak potrafię.

 

Miej odwagę co jakiś czas zajrzeć własnej śmierci w oczy; to nie boli (aż tak), a znajdziesz odwagę, żeby pięknie, godnie i święcie żyć.