29 czerwca 2020

Ziarenka

Pewnego poranka w skrzynkach pocztowych małego miasta pojawiły się tajemnicze paczuszki. Żadna z nich nie miała adresu, ale każdy, kto zajrzał do skrzynki, miał pewność, że to była wysłana specjalnie do niego. Zamiast nadawcy, zwyczajną czcionką było wypisane niezwykłe zdanie: „Droga do szczęścia”  W środku była  zapisana drobnym maczkiem kartka i woreczek z ziarenkami.

Wśród mieszkańców zawrzało. Nikt nie wiedział, skąd wzięły się owe paczki. Nikt nie widział listonosza. Każdy natomiast miał zupełnie inne zdanie o tym, co należy zrobić z tajemniczą zawartością.

 

Pyszny uśmiechnął się kpiąco, patrząc na skromną paczkę, rzucił okiem na zapisaną kartkę.

- Doprawdy? Moje życie płynie właściwym torem, jaki mu sam nadałem. Nawet nie wiem, od kogo jest ten woreczek, czy warto się tym w ogóle zajmować? Co mógłby mi ten  nieznajomy dać, czego już sam swoją pracą i przenikliwością nie osiągnąłem?

Mówiąc to rzucił paczkę  w krzaki i wrócił do domu.

 

Chciwemu zapłonęły oczy. Wciągnął powietrze i rzuciwszy ukradkiem okiem, czy nikt nie stał się świadkiem jego wzruszenia, krokiem pozornie obojętnym i nonszalanckim, skierował się do domu. Tam rzucił się na paczuszkę i rozszarpałby ją w oka mgnieniu, gdyby nie radosny lęk, że mógłby zniszczyć coś niewątpliwie cennego, kryjącego się w tej niepozornej kopercie. Otworzył. Szybko i niedbale przejrzał drobne pismo na kartce. Westchnął. A więc nie pieniądze. Żadna z kartek nie wyglądała na czek, jakikolwiek papier wartościowy. Spojrzał na woreczek. W dotyku wyczuł niewielkie ziarenka w środku. Bez zbytniego entuzjazmu zajrzał do środka. Coś pobłyskiwało.

- Niezwykłe – pomyślał.

Wysypał ziarenka na stół. Pobłyskiwały złoto-perłowym odblaskiem. Przyjrzał się z nadzieję bliżej, poddał próbie i… Ostatecznie wszystko wylądowało w koszu. Nie były to ziarenka złota, ani małe perełki, które pocieszyły by zawiedzionego chciwca.

 

Na ziarenka zupełnie inaczej zareagował Łakomczuch. Przeczytał karteczkę i w lot zorientował się, że tu chodzi o coś innego, niż zwykłe ziarenka. Usiadł na chwilę, zastanowił się i przyniósł do pokoju doniczkę. Tajemnicza wiadomość zaczynała się bowiem od słów: „Jeśli chcesz odnaleźć drogę do szczęścia, zasadź jedno ziarenko. Kiedy wzejdzie i wyda owoc, wskaże ci, co masz zrobić, żeby je znaleźć.”

Zasadził ziarenko. Naprawdę, było zaczarowane, bo zaraz, jak je podlał (ostrożnie, żeby nic nie zepsuć), z ziemi wyjrzał mały perłowy kiełek. Łakomczuch nie posiadał się z radości. Podlewał je odtąd codziennie i przyglądał się mu z niecierpliwością. Kiełek tymczasem, mimo iż podrósł, jakoś nie chciał zakwitnąć, nie mówiąc o wydaniu owocu. A Łakomczuch miał ogromnego smaka na szczęście. Nie chciał czekać. Poza tym podejrzewał, że może to ziarenko było uszkodzone i na próżno czeka, kiedy mógłby już dawno wędrować tajemniczą ścieżką w stronę szczęścia. Pewnego dnia desperacko rozgrzebał ziemię i wsypał całą zawartość woreczka do doniczki. Podlewał, podlewał i… Rzeczywiście, zaraz pojawił się mały zagajnik, który rósł jak burza. Wkrótce wyrósł z doniczki i ze stołu, zaczął się piąć po ścianach i suficie. Ani się Łakomczuch obejrzał, jak cały dom opleciony był złoto-perłowym bluszczem. Ale ani kwiatów, ani owoców na nim nie było. Nie było też gdzie usiąść, ani się położyć. Żeby odzyskać przestrzeń do życia, Łakomczuch – rad nierad – musiał wziąć sekator i cała nadzieja na przygodę skończyła żywot pod płotem.

 

Jaka była historia Namiętnej? Od początku spodziewała się miłosnej przygody. Pismo było drobne, ale piękne, budzące zmysły i wyobraźnię.  Droga do szczęścia? Przez ziarenka? Wzięła do ręki woreczek. Był zwyczajny, płócienny, ale pragnienie zasmakowania szczęścia chyba odmieniło jej zmysły, gdyż wydawało się jej, że dotyka aksamitu. Wzięła ostrożnie jedno ziarenko. Połyskiwało tajemniczo. Już samym widokiem można było cieszyć oczy. Już miała postąpić według polecenia z karteczki, ale połysk ziarna ją zahipnotyzował. Wciąż obracała je w palcach. Było tak jedwabiste. Powąchała. Pachniało wiosną. Nagle uświadomiła sobie, że jeśli zasadzi je, straci je na zawsze. Zamiast tego wolała się nim cieszyć. Zdawało się, że to jest największe szczęście. Ale myliła się. Bo gdy przyszła jej myśl, żeby spróbować jego smaku…

- Tylko jedno ziarenko. Przecież mam ich tutaj cały woreczek. – Uspokajała strachliwe sumienie.

Smak oszałamiał i sprawiał, że zapominała o całym świecie. Ale jak tylko je rozgryzła i połknęła, pozostała w niej gorycz i bezpańska tęsknota. Sięgnęła po drugie, trzecie. I wkrótce nie było już żadnego ziarenka. Tylko żal. Ale nawet nie za zmarnowaną drogą do szczęścia. Tylko za smakiem, który oszałamiał i rzucał w gorycz.

 

 

Wzburzony zabrał paczuszkę do domu. Rozpakował, przeczytał. W jakiś sposób nie umiał zrozumieć tego, co czyta i bardzo go to drażniło. Pragnął szczęścia, spokoju. Tęsknił za nim tym bardziej, im bardziej jego dom był pełen nieporządku i wiszącego w powietrzu gniewu i buntu na ten świat, na sąsiadów, na siebie samego. Rozdrażniony próbował postępować według instrukcji, ale woreczek najpierw wypadł mu z drżących rąk, i to tak, że ziarenka rozsypały się po podłodze. Klnąc zaczął ich szukać. Ale jakby te ziarenka miały w sobie ukrytą złośliwość: każde potoczyło się w jakiś niedostępny zakamarek. Poszukiwanie i zbieranie ziaren doprowadzało Wzburzonego do szału. W pewnym momencie, kiedy sięgał po ziarno ukryte pod szafą, ta z łoskotem zwaliła mu się na plecy. Bałagan, który wcześniej królował w mieszkaniu Wzburzonego był niczym w porównaniu ze zniszczeniem, jakie zgotowała furia bezsilnego i poobijanego Wzburzonego. Dość powiedzieć, że następną noc musiał spędzić na zewnątrz. O ziarenkach, szczęściu, a nawet spaniu we własnym łóżku nie było mowy.

 

U ciotki Acedii rozegrała się zgoła inna historia. Otóż przyniosła paczuszkę do domu, rozpakowała i przeczytała Kartkę. Właściwie „przeczytała” to zbyt optymistyczne słowo. Tak naprawdę, rzuciła okiem na pierwsze zdanie, westchnęła i odłożyła paczuszkę na półkę nad kominkiem.

- Szczęście! Wolne żarty. Jej się na pewno nie uda. Nigdy się nie udawało.

Nie wierzyła nawet, że istnieje naprawdę. Pogrążyła się w rozmyślaniach i zapomniała o przesyłce. Po kilku dniach znów zwróciła uwagę na paczkę. Przeczytała ponownie, nawet zajrzała do woreczka. Bez przekonania zasadziła ziarenko i podlała je. Kiełek wychylił się spomiędzy grudek ziemi. Przez twarz Acedii przemknęła nadzieja. Ale szybko zgasła, jakby zdmuchnięta jakimś wewnętrznym powiewem. Rzuciła się znów na fotel przed kominkiem rozmyślać o własnym nieszczęściu. Znów zapomniała o ziarenku. I to na tak długo, że gdy się ocknęła, z wyschniętej skorupy w doniczce wystawało zasuszone wspomnienie nadziei. Rozgoryczona rzuciła paczuszkę w kąt. Więcej na nią nawet nie spojrzała. Siedziała znów przed kominkiem i do litanii straconych złudzeń, którą skwapliwie odmawiała każdego dnia od rana do wieczora, dorzuciła wezwania o daremnych próbach, zawiedzionych nadziejach i dwóch lewych rękach.

 

Czy więc nadawca tych paczek poniósł całkowitą porażkę?

 

W malutkim domku mieszkała staruszka z małym dzieckiem. Babciunia miała oczy wypłakane od łez nad błędami młodości. A trzeba powiedzieć, miała ich naprawdę sporo. Jedyną osłodą jej starości był wnuczek. Słodka dziecina, choć niesforna. Para ta także otrzymała paczuszkę. Babcia ostrożnie rozpakowała przesyłkę i położyła na stole. Przeczytała na głos drobne zapiski, wyjęła ziarenko z woreczka i pokazała Wnuczkowi. Chłopak wykrzyknął:

- Hura! Wiem, co to będzie! To tak jak w bajce o ogromnej fasoli! Babciu, zasadźmy ją, proszę…

Babcia uśmiechnęła się  przez łzy, bo ona akurat pomyślała sobie, że nie jest godna odnaleźć drogi do szczęścia i tak naprawdę, to jej szczęście właśnie biega po całym domu szukając doniczki.

Zasadzili. Podlewali i czekali. Wiele dni upłynęło, zanim spodziewana „fasola” wyrosła na wysokość Wnuczka, a potem na – niewiele większą – wysokość Babci. Ciągle nie było kwiatów. Babcia westchnęła, że może zrobili coś źle, może nie są godni, żeby cudowna roślina zakwitła, ale Wnuczek nie tracił nadziei i kiedy roślina dosięgła sufitu, jak strzała pobiegł do kuchni:

- Babciu, babciu! Tam na górze jest mały kwiat!

Rzeczywiście. Ich wytrwałość została nagrodzona. Po kilku dniach kwiat przekwitł, a na jego miejscu pojawił się mały owoc. Nie można było go jednak dosięgnąć. Babcia sięgnęła po kartkę. Zarzekała się później, że tego zdania nie było, kiedy pierwszy raz czytała ją na głos. „Wrzuć następne ziarenko. Ono pozwoli ci zebrać owoce.”

Wrzuciła. I znów czekali i podlewali. A druga roślina z dnia na dzień oplotła pierwszą łodygę i zwiędła. Babcia się zasmuciła. Ale Wnuczek widział to inaczej: wspiął się po uschniętej łodydze i zerwał owoc.

Kiedy już miał go w ręku, Babcia zobaczyła na kartce zdanie, którego – znów, mogłaby przysiąc – nie było na niej wcześniej: „Zasadź resztę ziarenek i posil się owocem. Potem ruszajcie w drogę”.

I stało się tak, jak w bajce. Roślina przebiła sufit i dach, ziarenka wykiełkowały i puściły się pędem dookoła już nie łodygi, ale pnia. Babcia z Wnuczkiem podzielili się owocem i nagle Babci odjęło, a Wnuczkowi przybyło lat. Ze śmiechem zaczęli się wspinać wprost do nieba.

 

Zza płotu śledziło ich zimne spojrzenie. To zasuszona Zazdrośnica tkwiła między sztachetami. I ona dostała przesyłkę, ale nawet jej nie odebrała. Już dawno zabarykadowała się w swojej twierdzy tak, że sama nie umiała wyjść za bramę. W jakiś tajemniczy sposób mogła obserwować historię ziarenka u każdego z jej sąsiadów. I z pozbawionym radości zadowoleniem stwierdzała, że nikomu się nie udało. Od początku wiedziała, że te ziarenka to oszustwo. Teraz jednak wzbierała w niej złość.

- To się nie powinno udać! Nie zasługują na to! To niesprawiedliwe, że ta grzesznica i to głupie dziecko dostali dobre ziarna!

Jej pełne żółci myśli pobiegły do tajemniczego nadawcy. Złość wzbierała w niej coraz bardziej. W końcu wyłamała zamek w bramie, żeby dostać się do skrzynki pocztowej. Wyszarpała paczkę, rozpruła tuż przy skrzynce i rozsypała ziarenka.

- Niech gniją! Gardzę Twoją niesprawiedliwością! – krzyknęła buńczucznie i z powrotem zabarykadowała się w swoim domu.

 

Ziarenka wykiełkowały za zatrzaśniętą bramą. Na próżno. Sąsiedzi, każdy zza firan swojego okna, obserwowali ten niemy dramat. I dziwili się, jak to się stało, że Babci i Wnuczkowi udało się znaleźć drogę do szczęścia. Zbyt trudne było dla nich pojąć, że serce skruszone nie pogardzi Panem, a nadzieja – ta, zawieźć nie może.

           

 

 

 


21 czerwca 2020

Rozsądek po chrześcijańsku

Święty Antoni Egipski przeżył apokalipsę zombie zanim to było modne. Co więcej, kiedy tylko doszedł do siebie po ataku demonów, mawiał: „Oto znowu jestem, gotów do walki”. Zresztą, nie on jeden. Tysiące pustelników od czasu Ojców Pustyni stawia czoło bytom i zasadzkom, które zmroziły by swoim widokiem nawet najbardziej ekscentrycznych twórców horrorów. I to nie raz, czy dwa, ale całymi latami, ba dziesiątkami lat. W dzień i w nocy. Ciężko w to uwierzyć, patrząc na spokojnych, jakby nieco wycofanych z życia, mnichów. Skąd oni biorą siły?


Ano z chrześcijańskiego rozsądku: „Memento mori!”.

 Brzmi jak straszenie mityczną  trupią czaszką? Może trochę, czasami… Ale nie tylko. Memento mori to tak naprawdę normalna chrześcijańska postawa. Perspektywa życiowa. Tragiczna i agresywna tylko dla tych, którzy, jak mawia św. Paweł, „tylko w tym życiu pokładają nadzieję”.

Może spójrzmy na to wszystko nieco spokojniej. Co tak właściwie chce nam powiedzieć memento mori?

 1. Życie jest skończone. To jeszcze nie problem. Problemem jest to, że nigdy nie wiadomo, kiedy się skończy. Mając to w pamięci, inaczej przeżywamy codzienność: doceniamy nawet drobne radości, nadajemy smutkom i troskom prawdziwą ich miarę (często lubią się nadymać w naszych oczach i przysłaniać resztę świata). A przede wszystkim inaczej wybieramy. Bo dobre życie to sztuka dokonywania dobrych wyborów.

2. Nie warto marnować życia na głupoty. Memento mori cierpliwie uczy  wartościowania rzeczy, którym oddajemy nasz czas i wysiłki. Żebyśmy przy końcu życia nie patrzyli wstecz z rumieńcem wstydu i żalem za straconymi – dajmy na to – dziewięćdziesięcioma latami.

3. Warto kochać, warto być dobrym i nawet być na tym stratnym. Warto przebaczać. Niezliczone są opowieści o ludziach, którzy na łożu śmierci cierpieli najbardziej z tego powodu, że nie przebaczyli albo nie otrzymali przebaczenia. Po co ryzykować? Memento mori i kochaj.

4. Trzyma w czujności. Trzeba walczyć, ze sobą i nie tylko, żeby dobrze wybierać, nie stracić życia i prawdziwie kochać. Diabeł lobbysta i bezstresowe chrześcijaństwo ciężko pracują nad tym, żeby czujność odłożyć do lamusa. A każdy, kto upadł i wie o tym, jest świadomy tego, że do upadku doprowadziła go senna lekkomyślność wobec pokus.

5. Może to nieprawdopodobne, ale umrzemy osobiście. Kiedy się nad tym zastanowię, to powiem szczerze, że jest to fascynujące. Nie, nie fascynuję się męką, konaniem, chwytaniem ostatniego oddechu itp. Chodzi mi o chrześcijańskie podejście do sprawy. Mianowicie: naprawdę, przyjdzie taki moment, że stanę oko w oko z tym (z Tym) w co (Kogo) nie widząc, wierzę. Powiem wprost: zobaczę Boga. Naprawdę. Czy nie zmienia Wam to podejścia do życia? Mnie wszystko, za każdą taką myślą, wywraca do góry nogami, tak jak - nie przymierzając - Hiobowi: "to właśnie ja Go zobaczę!"

5. Jakie życie, taka śmierć. Skoro umrę, to może… można się do tego jakoś przygotować? Przećwiczyć, zanim przyjdzie przejść to „live”? Jeśli dać wiarę temu, co mówi nam Pismo Święte, Tradycja Kościoła i wiele relacji z łoża śmierci (nie chodzi mi o „Życie po życiu”, ale o katolickie świadectwa świętych lub tych, którzy towarzyszyli umierającym), to nie jest takie proste. Może się nie udać. Lepiej „być w formie”, kiedy przyjdzie co do czego.

6. No dobrze. Każdy umrze. Jakoś to przeżyjemy. To tylko pozorny żarcik. Przecież jeśli jesteśmy prawdziwie wierzący, to życie wieczne jest faktem. Tak samo jak Sąd Szczegółowy w chwili śmierci i Sąd Ostateczny na końcu czasów. Więc warto inwestować w życie wieczne. Inwestycją jest życie w łasce uświęcającej. Znów: na pohybel bezstresowcom, wygląda na to, że nie ma grzechów i niedbalstwa bez konsekwencji. Tak jak dobro i wytrwałość też bez wiecznej konsekwencji nie pozostaje. Zresztą to życie szybko minie. Tamto zostaje na wieczność. A Pan nie raz promował mądre obracanie talentami.

7. Pozbawia niepotrzebnych lęków. Skoro pamiętam, że umrę, nie zabijam się, żeby przeżyć. Oczywiście, dbanie o życie doczesne jest naszym obowiązkiem. Ale życie wieczne to jest prawdziwa stawka większa niż życie. Święci jak jeden mąż bardziej bali się grzechu, niż śmierci. Nie dlatego, że byli tacy wysublimowani. Zwykły chrześcijański rozsądek: trwanie w grzechu jest nieskończenie groźniejsze, niż stracenie życia (czy zniesienie zwykłej niewygody – bo nie łudźmy się, często sromotnie polegamy nie w heroicznej walce o życie, ale w dylematach mieszczucha).

8. Daje siłę w walce ze złem, ze swoimi słabościami, w znoszeniu z godnością i nadzieją tego, czego nie da się zmienić. Po prostu, kiedyś to wszystko dobiegnie końca. Dzięki Bogu. Bo jest w Jego rękach.

9. Wreszcie podpowiada: myśl więcej o wieczności. Tam jest twój dom. Ale nie bądź marzycielem. Stamtąd spoglądaj na najdrobniejsze zdarzenia codzienności. Mnisi posiedli sztukę intensywnego życia życiem. Tam zwyczajność i drobne gesty mają smak, potrafią mieć sens i wartość, nie tracąc nic ze swojej normalności. I w takich zwyczajnych okolicznościach przyrody odbywają się najbardziej zacięte walki, jakich nie powstydziłby się św. Antoni. A także najwznioślejsze zachwyty, jak ten św. Teresy z Avila, kiedy zastygła z patelnią w ręku. Oni wszyscy w pewnym momencie pojęli, że najkrótszą drogą do Nieba jest chwila obecna - przeżyta najlepiej, jak potrafię.

 

Miej odwagę co jakiś czas zajrzeć własnej śmierci w oczy; to nie boli (aż tak), a znajdziesz odwagę, żeby pięknie, godnie i święcie żyć.

 

 

 


11 czerwca 2020

Sensus fidelium

 

Sensus fidelium

 

Pewnego czerwcowego poranka trzech przyjaciół spotkało się w laboratorium analitycznym: Tomasz – fizyk i lekarz sądowy, Bartłomiej – historyk i dziennikarz śledczy oraz Paweł – celebryta i nowoczesny teolog.

W ich ręce dostała się sprawa najnowszego cudu eucharystycznego. Z entuzjazmem zabrali się do pracy: wkroczyli na miejsce zdarzeń, przerwali śpiew litanii do Serca Pana Jezusa, rozpędzili klęczące i bijące się w piersi tłumy prostaczków. Pobrali próbki. Nadarzała się wreszcie okoliczność rozprawienia się z ckliwymi mitami, przedstawienia opinii publicznej twardych faktów i uwolnienia naiwnych spod władzy facetów w sukienkach.

Tomasz mawiał: „Nie uwierzę, póki nie oddam do ekspertyzy”.

Bartłomiej kręcił głową: „Czy może być coś dobrego z Kościoła Katolickiego?”

Paweł wybuchał zniecierpliwiony: „Kiedy się ten średniowieczny fanatyzm wreszcie skończy?”

 

Pracownik laboratorium przyniósł wyniki badań: „Proszę, oto fakty.” Każdy po kolei rzucał okiem i podawał następnemu:

 

Tomasz zatrzymał się przy zdaniu: „Próbka pochodzi z ciała ludzkiego. Grupa krwi AB”

Paweł z osłupieniem wpatrywał się w stwierdzenie: „Jednoznacznie można określić tkankę jako fragment mięśnia sercowego”

Bartłomiej jak zahipnotyzowany powtarzał w myśli przeczytane: „w stanie agonii”.



Tłum zaś prostaczków, korzystając z nieobecności „niezależnych ekspertów”, znów klęczał przed ołtarzem, bil się w piersi wołając: „Serce Jezusa, krwawa ofiaro grzeszników – zmiłuj się nad nami”.

 

 


6 czerwca 2020

(So) black lives (really) matter (?)

Problem rasizmu istnieje naprawdę, ale wygląda na to, że Antifa nie poradziła sobie z tematem: zbyt przytłaczający i zdecydowanie zbyt wielowątkowy. A jak wiadomo, bezradność rodzi agresję, ta zaś ślepą jest i wali gdzie popadnie przypadkowo znalezionymi stertami cegieł czy kijów bejsbolowych.

Ale przecież zawsze można wspomóc i podjąć porzucony w połowie (a może zaraz na początku, bo jak widać ogólnoświatowe terminy przynaglają do gorączkowych działań) problem i przedstawić oniemiałej opinii publicznej dramat czarnoskórych mieszkańców naszej pięknej planety.

W naszym pokoleniu obrazy i liczby przemawiają głośniej, niż słowa, zatem do dzieła:

(linki do doczytania dla anglojęzycznych i dociekliwych)

ABORCJA EUGENICZNA:


To tylko niektóre z większych problemów, z jakimi zmagają się czarnoskórzy, czy to w Afryce, czy na innych kontynentach. Jeśli uważniej przyjrzymy się jednak tym problemom, dojdziemy do wniosku, że:
1. Prześladowców lub beneficjentów tych niegodziwych procederów nie można sklasyfikować według rasy, ale raczej według przekonań - mianowicie eugeniczno-finansowych. Przedstawiciele tej grupy mienią się wszystkimi kolorami karnacji. Zachęcam do własnych poszukiwań w tym zakresie.

2. Podobne poszukiwania, z podobnymi wynikami można przeprowadzić pod kątem mieszkańców Azji, Ameryki Południowej, czy samej Europy (zwłaszcza tzw. "B"). Problem, że "many lives doesn't matter any more" (wiele istnień już się nie liczy) to nie tylko problem czarnych, ale żółtych, czerwonych, białych biednych lub niepokornych...


Gdyby tak rzeczona Antifa porządnie zabrała się do roboty, miała by dużo więcej powodów do protestu. Na kolana? - Dobry pomysł. Tylko trzeba wiedzieć, w którym kierunku klęknąć.
Może nie z cegłówką, a z dużo skuteczniejszą bronią. Bo i Przeciwnik dużo mroczniejszy, niż się na pierwszy, czy drugi rzut oka zdaje.
Moja propozycja takich protestów i walk o życie nie będzie nowatorska - dzięki Bogu toczy się już z coraz większą determinacją:
Męski Różaniec – wypełnienie woli Matki Bożej konkretnymi czynami