Panie Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nade mną grzeszną.
To słowa Modlitwy Jezusowej.
Przedziwne slowa, przedziwna modlitwa, i nawet historia jej wkorzenienia się w moje życie jest przedziwna.
Pamiętam pierwsze spotkanie: jakieś (ponad?) 10 lat temu w postulacie (na początku formacji zakonnej), jedna z sióstr miała o niej wykład. Zafascynowana Rosją, duchowością prawosławną (siedzi już dobrych kilku lat w Rosji), opowiadała, jaka to cudowna ta modlitwa jest ("i w ogóle"). Ja, będąc młodą postulantką o koserwatywnych ciągotach (wtedy jednakoż nie wiedziałam, że one "konserwatywne" są), burzyłam się i buntowałam (wewnątrz, ponieważ sztormy wynikające z mojego temperamentu od 15 roku życia zwykłam przeżywać we własnym mikrokosmosie; no, może poza paroma naprawdę nielicznymi wyjątkami...) na następne importowane dziwactwo.
Gdzieś się jednak "to to" zagnieździło i jakies dwa lata później, w nowicjacie, dało o sobie znać. Spróbowałam, posmakowałam, zaczęłam odmawiać. Ale że zmysł wzroku jeszcze miałam mało wykształcony i własnych grzechów niemal nie widziałam, więc cała forma nie widziała mi się - odmawiałam najkrótszą wersję: "Jezus". Różaniec na ten czas był w defensywie.
Przyszła jednak z wiekiem świadomość, że starzeję się w mojej nieprawości i... pokornie rozszerzyłam formułę, całym sercem doceniając każdy wyraz.
Nie odmawiam jej regularnie, choć powinnam - regularność jest w niej (zresztą wszędzie) bardzo ważna. Odmawiam ją zwykle idąc/jadąc itp. (ostatnio mam nowy patent: odmawiam ją także słuchając nieprzygotowanych albo heretyckich kazań - i to nie tyle w intencji kaznodziei, co swojej - żeby nie było... ;-P ) i w każdej wolnej chwili, kiedy mi się przypomni. A przypomina mi się często, bowiem dostałam przed wakacjami czotki (33) na rękę (szare :-) ), więc mam je ciągle przed oczami, bo moja duża wełniana zielona "setka" nadaje się raczej do pojemnych kieszeni (a to ze względu na rzucający się w oczy wielki zielony pompon na jej końcu, którego to pomponu racji teologicznych szukam do dziś - bez skutku).
Bywa, że odmawiam ją (niemal) całymi dnami - a to wtedy, kiedy samotnie chodzę po górach. I wtedy najlepiej widać, jak przedziwna jest ta modlitwa: splata w sobie uwielbienie i ukorzenie się, wołanie z głębi duszy i trwanie przed Majestatem Boga w duchowej ciszy, jest w stanie wyrazić radość i ból. Pamiętam, jak droga mi była, kiedy po chemiach leżałam jak zbity pies. Jest też dla mnie jak podręczny egzorcyzm przed lękami w samotności.
Wychowała mnie (i wychowuje) do pokuty. Tu muszę krótko w obronie pokuty stanąć, ponieważ wielu ludzi widzi ją w monstrualnej, karykaturalnej i nieludzkiej postaci - jako taki chrześcijański, podbudowany teologicznie masochizm. Nic bardziej błędnego. Pokuta wydobywa się z serca, które kocha i płynie do Serca kochanego, które się skrzywdziło. Jest wyrazem miłości. Jest tkliwym i pokornym "przepraszam". A język miłości ma to do siebie, że jest "zakodowany" przed oczami "niewtajemniczonych", ponieważ pod znakami, które widać, kryje się komunikacja serc. To może tyle, i tak niewiele... Trzeba jej po prostu zasmakować, pozwolić się w siebie wkorzenić...
A wszystko to z okazji poniższej:
Wiele razy słyszałam o filmie Wyspa, który niedawno pewna Dobra Dusza :) wrzuciła na glorię.tv. Miłośnikom akcji odradzam oglądanie. Miłośnikom kontemplacji - polecam: