Przypadkowo trafiłam na świadectwo pewnej kobiety konsekrowanej. Historię miłości do mężczyzny. Często takie historie opatrujemy albo uśmieszkiem, albo wciągamy powietrze, nadymając się na znak "świętego" oburzenia, a czasami kwitujemy wszystko komentarzem, którego ani Zygmunt F. ani Lew S. by się nie powstydzili... Myślę, że warto (jak w każdej kontrowersyjnej i budzącej emocje sprawie) usiąść i posłuchać, co ma do powiedzenia sama zainteresowana osoba. Według mnie taka miłość jest wielkim darem i wielkim wyzwaniem. Przeżywana u stóp Jezusa staje się niesamowitym odkrywaniem właśnie Jego miłości. Czy to nie zadziwiające? Ale te"stopy" Jezusa to nie słodki obrazek w pastelowych kolorach, tylko zdobywanie K-2. Ekstremalna wyprawa pełna najwyższych zachwytów i uwielbienia, ale i krzyków z innego słownika, kiedy "złamie się czekan" ;-P
Było to zakochanie od pierwszego wejrzenia. Kiedy pierwszy raz spotkałam się z „moim” księdzem, od razu spodobał mi się. Odpowiadał wszelkim moim wyobrażeniom o idealnym mężczyźnie: przystojny, mądry, dobry, taktowny, bogobojny... Bardzo chciałam „mieć” takiego przyjaciela-księdza, który pomógłby mi w drodze do Boga. Nie widziałam w tym nic złego, mówiłam Jezusowi: „Przecież Ty też miałeś swoich przyjaciół...”. Nie zauważyłam tylko tej różnicy, że ja szukałam w tym czasie przede wszystkim mężczyzny, szukałam przyjęcia, bezpieczeństwa, dobroci, miłości, zrozumienia. I faktycznie chciałam go „mieć” tylko dla siebie, nie chciałam się nim dzielić z nikim, nawet z Jezusem. Lubiłam przebywać w jego towarzystwie. Często o nim myślałam, z nim rozmawiałam, za nim tęskniłam.
Kiedy zorientowałam się, że się zakochałam, doznałam szoku. W tym czasie wszystko mogłam od Boga przyjąć, ale nie to! Nie chciałam zakochania — już raz je przeżywałam, było to negatywne doświadczenie, narobiłam głupstw, z którymi nie pogodziłam się, których się wstydziłam i przez które potem nie akceptowałam siebie, swojej kobiecości, seksualności. Wszystko to kojarzyło mi się z czymś grzesznym, z czymś, co nie przystoi zakonnicy. Nie chciałam znowu tego trudu, bólu, wysiłku wyboru. Był to dla mnie krzyż, którego nie chciałam w tym momencie swego życia przyjąć. „Jezu, tylko nie to” — prosiłam Boga, kłóciłam się z Nim, wygarniałam Mu, po co postawił tego człowieka na mojej drodze, po co dał mi miłość do niego, przecież chciałam być tylko dla Boga, nie chciałam żadnej innej miłości. Wszelkie moje wysiłki skierowałam ku temu, by walczyć z moim zakochaniem. Robiłam wszystko, by o tym księdzu nie myśleć, przy spotkaniu nie patrzeć na niego. Pamiętam, że kiedyś, by ukryć swoje „rozmarzone” spojrzenie, odwróciłam się do niego plecami i w ten sposób z nim rozmawiałam.
Chciałam, by nie poznał, że „coś” się ze mną dzieje. Zapytał mnie wtedy, czy coś się stało, że w taki sposób się zachowuję, a ja oczywiście nie przyznałam się, że on mi się podoba. Nie chciałam go spotykać, a było to niemożliwe ze względu na moją pracę. Jednocześnie chciałam jak najwięcej z nim przebywać. Czas pracy stał się dla mnie męczarnią, najchętniej bym do niej w ogóle nie przychodziła. Pamiętam, jak przed wejściem do budynku spontanicznie zwalniałam kroku, by opóźnić spotkanie.
Nie chciałam, by ktoś zauważył, że go pokochałam. Odrzucałam tę miłość, uciekałam przed nią. Nie wiedziałam, jak się zachować, co mam robić. Chciałam być wierna Jezusowi. Pamiętałam nauki z początków mojego życia zakonnego: „Gdy ktoś się zakocha, niech prosi przełożonych o przeniesienie”.
Tylko że ja nie chciałam przenosin, nie chciałam też rozmawiać o swoim zakochaniu z moimi siostrami, a już na pewno nie z przełożonymi. Bałam się ich reakcji. Musiałam więc radzić sobie sama. Pytałam Jezusa, dlaczego tak się stało, dlaczego postawił na mojej drodze właśnie tego księdza, dlaczego traktuję go jak mężczyznę mojego życia. Nie radziłam sobie zupełnie. Wszystko to mnie przerażało i przerastało. Bardzo się bałam, że ktoś może zauważyć mój stan. Bałam się tego, co o mnie pomyśli. Zakochana zakonnica! Och, jak bardzo wstydziłam się swojego zakochania. Byłam wyczulona na wszelkie docinki na ten temat, również na temat „mojego” księdza. Przeżywałam, kiedy go krytykowano, przecież był najlepszy...
Nikt przy nim nie miał szans zaistnienia, był dla mnie największym autorytetem we wszelkich sprawach (swoją drogą jest ceniony w swoim środowisku). Sama czułam, że zmieniałam się przy nim, czułam, że moje oczy robią się „cielęce”, rozmarzone, że wodzę za nim wzrokiem, że mu się przypatruję. Widziałam reakcje swojego ciała — typowe podlotkowe zakochanie, ale ja teraz byłam dojrzałą kobietą, kochającą i pragnącą jak dojrzała kobieta.
W końcu postanowiłam, że powiem mu o swojej miłości do niego. Wiele mnie to kosztowało, ale wreszcie wydobyłam to z siebie. A on? Podarował mi kartkę z kwiatami (ze względu na kwiaty) i powiedział, że przyjmuje moją miłość na tyle, na ile mu pozwala jego stan. Towarzyszył mi w wychodzeniu z zakochania. Nic mi nie obiecywał, nic nie proponował, uszanował mnie jako kobietę konsekrowaną. Teraz jestem mu za to wdzięczna! A mógł wziąć ode mnie wszystko, bo jeśli kochałam, to chciałam być darem dla osoby, którą kochałam, nie licząc się z konsekwencjami. A „mój” ksiądz ciągle odsyłał mnie do Boga. Miał do mnie cierpliwość, pewnie i miłość, choć nigdy mi o tym nie mówił, a ja za bardzo byłam zajęta sobą, by to dostrzec. Byłam też naszpikowana wobec niego nieuzasadnionymi pretensjami, oczekiwaniami.
Kłóciłam się z Jezusem: po co ślub czystości? Rozumiem — posłuszeństwa i ubóstwa, to tak, ale dlaczego nie mogę spełnić się jako kobieta? Było to bardzo bolesne. Zazdrościłam kobietom w ciąży, Maryi, że urodziła Jezusa. Mówiłam Jej: „Jak Ty możesz mnie zrozumieć, skoro spełniłaś się jako kobieta, urodziłaś Jezusa, miałaś męża?”. Zwróciłam się sercem do św. Józefa i Jego prosiłam o pomoc, bo byłam przekonana, że On bardziej mnie zrozumie. Prosiłam też s. Faustynę, by wybłagała mi wyłączną miłość do Jezusa. W chwilach, kiedy moje ciało dopominało się mężczyzny, mówiłam o tym Jezusowi i prosiłam Go, by mnie przytulił, by mi pomógł. Stanęłam też przed lustrem i patrząc na swoje ciało, nazywałam po kolei jego części, oddając je na nowo Jezusowi.
Moja miłość do księdza była egoistyczna. Potrzebowałam go, bo dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Kiedy powiedziałam, że mam już wszystkiego dosyć, że chcę odejść z zakonu, on odpowiedział mi, że ze mną nie pójdzie. Wiedziałam, że mogę zwrócić się ze wszystkim do niego, ale też doświadczyłam jego wierności Bogu. Mówił mi nieustannie: „Puść mnie, zrezygnuj ze mnie, a zobaczysz, co się będzie działo, co Bóg ci da...”. A ja wcale nie chciałam rezygnacji, chciałam mieć kogoś dla siebie, nie chciałam samotności. Bałam się jej — dobrze było „mieć” kogoś, kto wysłucha, pomoże. Co w tym było złego? Wówczas nie dostrzegałam swojego emocjonalnego przywiązania. Byłam taka zaślepiona.
Po wielu walkach ze sobą prosiłam Jezusa o to, by dał mi pragnienie rezygnacji z takiej miłości, by nie pozwolił mi odejść od siebie i nauczył kochać księdza Jego miłością. Dla mnie sprawdzianem na to, czy jestem jeszcze zakochana w „moim” księdzu, było to, do kogo w pierwszym momencie biegły moje myśli, kiedy coś ważnego, radosnego czy trudnego działo się w moim życiu. Długo jeszcze moje serce biegło do mojego ziemskiego przyjaciela. Cierpiałam z tego powodu, obwiniałam siebie i byłam sfrustrowana. Ale byłam też szczera przed Bogiem, aż do bólu, mówiłam Mu wszystko, tak jak było. Niczego nie kryłam w sercu. Ciężko mi było taką stanąć przed Nim, ale stawałam, mówiąc Mu: „Zobacz, przykro mi, ale najpierw rozmawiałam z księdzem X. Za nim tęsknię bardziej niż za Tobą. Pomóż mi, by było inaczej...”.
Taka sama byłam przed moim ziemskim przyjacielem, opowiadałam mu o moich pragnieniach, rozterkach, o tym, czym się nieraz kierowałam, czemu tak, a nie inaczej się zachowałam. To dotykało głębi mojego serca. Stawałam obnażona przed Bogiem i człowiekiem z tym, co było najbardziej moje, tak intymne, że nie chciałam z nikim o tym mówić. Wybrałam jednak szczerość przed Bogiem, moim kierownikiem duchowym oraz „moim” księdzem.
„Mój” ksiądz pomógł mi przyjąć kobiecość, moje reakcje i pragnienia. Na początku nie dopuszczałam do siebie, że mogę mieć wobec niego typowo kobiece pragnienia. W moim myśleniu mieściło się tylko to, że on mi się podoba, innych pragnień nie przyjmowałam. Pragnienia seksualne przekreślały ideał mojej zakonności, a ja chciałam być idealną, doskonałą zakonnicą, taką, której nie można nic zarzucić! Chciałam być tylko dla Jezusa, tylko Jego kochać. A tymczasem kochałam — i to jak! — mężczyznę i to w dodatku księdza.
W końcu zobaczyłam swoje prawdziwe pragnienia wobec niego: chęć przytulenia, bycia blisko, współżycia, urodzenia dziecka. Namiętności rozszalały się w moim ciele, w moim sercu, wyobraźni. Byłam przerażona. Błagałam Jezusa, niejednokrotnie wyłam do poduszki, że tęsknię za tym księdzem, że dłużej nie wytrzymam, mówiłam Jezusowi o swoich pragnieniach, snach, wyobrażeniach. Pytałam Go, czy mnie takiej nie odrzuca, czy jestem jeszcze Jego oblubienicą. Chowałam się wtedy w kąt przed Jezusem, najlepiej tam się czułam, bo myślałam, że tym zakochaniem grzeszę, że jestem niewierna. Nie mieściło mi się w umyśle, że można kochać Boga i człowieka, pragnąć człowieka, mężczyzny i spotkać się z Jezusem w Komunii świętej. Nie rozumiałam tego, nie umiałam przyjąć swoich pragnień, uczuć. Oceniałam je jako moralnie złe. Chciałam być przy Jezusie i modliłam się, by był moją jedyną miłością. Prosiłam: „Jezu, oczyść moją miłość do tego księdza, naucz mnie kochać go Twoją miłością, by nie przysłaniał mi Ciebie...”. Jezus spełniał moje pragnienia. Często moje serce rozrywał ból, bo to, że chciałam oczyszczenia miłości i wyłącznej miłości względem Jezusa, nie znaczyło wcale, że na taktykę Jezusa się zgadzam. Wiedziałam, w jaki sposób ja bym to rozwiązała. A Jezus miał swoje drogi. Były to różne wydarzenia, niejednokrotnie bardzo błahe, ale one pokazywały mi, jak bardzo jestem jeszcze w relację z „moim” księdzem zaangażowana, jak jestem o niego zazdrosna, jakie mam wobec niego pragnienia itp.
W końcu zobaczyłam swoje prawdziwe pragnienia wobec niego: chęć przytulenia, bycia blisko, współżycia, urodzenia dziecka. Namiętności rozszalały się w moim ciele, w moim sercu, wyobraźni. Byłam przerażona. Błagałam Jezusa, niejednokrotnie wyłam do poduszki, że tęsknię za tym księdzem, że dłużej nie wytrzymam, mówiłam Jezusowi o swoich pragnieniach, snach, wyobrażeniach. Pytałam Go, czy mnie takiej nie odrzuca, czy jestem jeszcze Jego oblubienicą. Chowałam się wtedy w kąt przed Jezusem, najlepiej tam się czułam, bo myślałam, że tym zakochaniem grzeszę, że jestem niewierna. Nie mieściło mi się w umyśle, że można kochać Boga i człowieka, pragnąć człowieka, mężczyzny i spotkać się z Jezusem w Komunii świętej. Nie rozumiałam tego, nie umiałam przyjąć swoich pragnień, uczuć. Oceniałam je jako moralnie złe. Chciałam być przy Jezusie i modliłam się, by był moją jedyną miłością. Prosiłam: „Jezu, oczyść moją miłość do tego księdza, naucz mnie kochać go Twoją miłością, by nie przysłaniał mi Ciebie...”. Jezus spełniał moje pragnienia. Często moje serce rozrywał ból, bo to, że chciałam oczyszczenia miłości i wyłącznej miłości względem Jezusa, nie znaczyło wcale, że na taktykę Jezusa się zgadzam. Wiedziałam, w jaki sposób ja bym to rozwiązała. A Jezus miał swoje drogi. Były to różne wydarzenia, niejednokrotnie bardzo błahe, ale one pokazywały mi, jak bardzo jestem jeszcze w relację z „moim” księdzem zaangażowana, jak jestem o niego zazdrosna, jakie mam wobec niego pragnienia itp.
Wielkim darem od Boga w tym trudnym czasie był dla mnie mój kierownik duchowy, któremu mówiłam o swoich sercowych i duchowych zmaganiach. Dopiero wtedy, kiedy sama zaakceptowałam swoje zakochanie, kiedy oddałam je Jezusowi, powierzyłam się Mu, kiedy Jego poprosiłam o pomoc, kiedy padłam z wysiłku i namacalnie doświadczyłam, że sama nic tu nie zrobię, poczułam, że doznaję pomocy od Jezusa. Równie ważne było moje przyznanie się przed innymi, przed tymi, którzy i tak wiedzieli o moim zakochaniu, bo przecież nie jest to aż takie trudne do zauważenia. Zobaczyłam, jak wielki ciężar sama nosiłam. Ile trudu i wysiłku kosztowało mnie ukrywanie tego. Poczułam, jakby mi 1000 kg spadło z pleców. Wówczas poczułam się wolna. Kocham i tyle... Poczułam, że moje ciało i dusza stanowią jedność. Ucieszyłam się swoją kobiecością, sobą.
Wierzę, iż to Bóg postawił tego księdza na mojej drodze życia, że przez niego przemówił do mnie, dał mi łaskę przyjęcia na nowo siebie, swojej kobiecości, seksualności, swojej miłości do mężczyzny i przyjęcia miłości mężczyzny do mnie. Miłość ta pomogła mi otworzyć się przed tym człowiekiem, wypowiedzieć to, co było dla mnie bolesne, co Bóg mi przebaczył, a ja nie mogłam sobie tego darować, przejść jeszcze raz przez to i przyjąć, że tak było, że mimo to, Bóg mnie kocha. Dzięki tej miłości Bóg rozszerzył też moje serce na Niego samego i na innych ludzi. Bardzo mi się podobają niektórzy mężczyźni, szczególnie ci, którzy odpowiadają mojemu ideałowi. Czuję się przy nich dobrze, czuję, że pomagają mi rozwijać się jako kobiecie konsekrowanej.
Dzisiaj mogę powiedzieć, że Bóg przeprowadził mnie przez miłość do człowieka, bym bardziej doświadczyła Jego miłości i miłosierdzia. Był to dla mnie trudny dar. Czas zakochania dał mi praktyczną możliwość konfrontacji z ideałami mojego życia, z moimi wyborami, decyzjami. Musiałam wybierać: Bóg albo człowiek. Innej drogi nie było. Bóg dał mi czas, w którym odpowiedziałam sobie na pytanie, kim On jest dla mnie, jakie miejsce zajmuje w moim życiu, kim ja jestem, kim dla mnie są moi bliźni. Wydarzenie to ugruntowało moją decyzję bycia i życia tylko dla Boga, choć wiem, że muszę czuwać i nieustannie dbać o swoją relację z Jezusem. Proszę Go, by nie pozwolił mi nigdy odejść od Niego i by pozostał moją jedyną miłością.
S. MARIA