27 listopada 2021

Dziecięca radość - przepis dla doroslych.

 Dzieci mają pełne ręce radości. Łatwo im to przychodzi, dopóki nie wartościują rzeczy, które je cieszą. Śmieją się tak samo od ucha do ucha na widok rzeczy dużych i małych. 

Z nami, dorosłymi jest gorzej. Dozujemy sobie uśmiech, jakby był towarem deficytowym. Jakby - jeśli nierozważnie ucieszymy się drobiazgiem i rzeczą oczywistą lub trwającą ułamek sekundy - miało nam zabraknąć radości na rzeczy istotniejsze.

Tymczasem mam uzasadnione podejrzenia, że dusza posiada mięsień radości. I to nie żaden tam gładki, co działa, kiedy mu się podoba, ale poprzecznie prążkowany - podległy naszemu chceniu. I jak to z mięśniami bywa, niećwiczony wiotczeje, a często używany jest w stanie poradzić sobie z coraz większym napięciem.

Dla nas, dorosłych dziecięca radość to sprawa ascezy - czyli ćwiczenia mięśni duszy. To decyzja o ustawieniu głębi ostrości, kiedy z wnętrza własnego serca wyglądamy na świat.  I to decyzja odważna i bezkompromisowa: czy skupię się na moskitierze, która włazi w obiektyw i psuje mi zdjęcie? Czy na błękicie nieba i bieli pierwszego śniegu uparcie budzącego w każdym z nas małe śmiejące się dziecko?

Do dziś się uśmiecham na wspomnienie pewnego pierwszego śniegu na Zakarpaciu, kiedy ciemnym jeszcze porankiem, w drodze na Roraty, ja - poważna zakonnica - brodziłam przez nieodśnieżone chodniki miasta bawiąc się puszystą bielą, jakbym miala jakieś 30 lat mniej.

Co z tego, że za chwilę utonę w nawale ledwie znoszonej pracy; spadnie na mnie niewdzięczność, złośliwość lub niezrozumienie; z tylu już czyhają wewnętrzne upiory? Czy to powód, żeby nie ucieszyć się niebem, promieniem słońca, błyskiem w oku przyjaciół?...

Miejmy w sobie nadmiar radości i nie wahajmy się jej użyć.