5 czerwca 2008

chińskie tortury i św. Teresa od Jezusa

Ostatnimi dniami (a raczej wieczorami) sączę do poduszki po kilka stronic biografii Mao Zedonga autorstwa Jung Chang i jej męża. "Dzikie łabędzie" oddzieliła od "Mao" wycieczka w czasie i przestrzeni po radzieckich gułagach. Wycieczka przerywana, dodam, nie z braku czasu, ale z konieczności zaczerpnięcia świeżego powietrza - wyjścia ze świata nieludzko i absurdalnie wręcz okrutnego, tym bardziej nie do zniesienia, że przecież prawdziwego... Wróćmy do Chin. Przeczytałam właśnie o ujawnieniu się sadystycznych upodobań Przewodniczącego Mao. Wśród nich, oprócz pobić, a jakże, na czoło wysuwają się znieważenia. Kategoria tortur dla nas trochę dziwna - rzeczywiście, dość nieprzyjemnie jest, wyjść na głupka na oczach tłumu, ale dla nas, jak codzienne wiadomości dobitnie to pokazują, nie stanowi to większego dramatu. Natomiast w Chinach (podobnie w Japonii), takie ośmieszenie skutecznie "łamało na całe życie". Oprowadzanie po mieście z tabliczkami, czapkami z obraźliwymi napisami, piętno dotykające człowieka i jego rodzinę... To wszystko często doprowadzało nieprawomyślnych Chińczyków do samobójczej śmierci. 
 Dziwne to przywiązanie do honoru, prawda? Ja jednak myślę, że bliższe nam, niż się to na pierwszy rzut oka wydaje... Ja sama, będąc człowiekiem bardziej Wschodu, niż Zachodu, widzę, że w mojej rodzinie też honor jest punktem niezwykle wrażliwym i szalenie łatwopalnym. Przy uproszczonej antropologii, gdzie tego typu cechy kumulują się, im bardziej na wschód, wszystko staje się jasne. Ale nie tylko to: na Zachodzie też szermierka obelgami przecież przynosi niejakie efekty - więc jednak honor i dobre imię mają dla nas wielką wartość... 
Dla zachowania dobrego imienia gotowi jesteśmy naprawdę wiele zdziałać (wyjąwszy oczywiście tych, którzy inwestują w swoje złe imię, jak w dobry interes), choć opinia ludzka to kapryśna pani. Zapewne teraz szykujesz się na kontratak... I słusznie. 
W czasach moich chmurnych i durnych szybko zbuntowałam się przeciw dyktaturze opinii ludzkiej. Moja niezależność sądów nie znosiła ingerencji w postaci np. mody. Ubierałam się tak, jak sama chciałam, słuchałam takiej muzyki, jaka mi się naprawdę podobała. Jednak wrażliwość na honor (geny przodków) pozostała. 
 Aż tu razu jednego trafiłam na św. Teresę od Jezusa i jej poglądy na temat honoru. "Trydent i monarchia" - szybko opatrzyłam etykietą jej wywody i włożyłam do działu rad historycznych i współcześnie nieprzydatnych i dalej buntowałam się przeciw tyranii opinii, dbając jednakże o honor. Ostatnimi jednak laty, a szczególnie przy czytaniu o komunistycznych Chinach, myśli św. Teresy o niemożności pogodzenia dbałości o honor razem z radykalnym życiem Ewangelią wróciły do łask. Oddaję Teresie honor w tym, co mówi o honorze. 

Chodzi bowiem o to, że upatrujemy naszej wartości tam, gdzie jej wcale nie ma. Buduje się świątynię z pustym ołtarzem, broniąc jej tak, jakby tam leżało nasze życie. Marnuje się siły całego życia na fortyfikacje z mydlanych baniek. Nie odbieram prawa do przeżywania dramatu z powodu utraty honoru, czy dobrego imienia, ale... 
Ja osobiście, parę lat temu, doszłam do odkrycia, że jedyną prawdziwą hańbą dla mnie byłoby sprzeniewierzenie się mojemu Panu. Przy czym jasnym jest, że wierność owemu panu oznacza hańbę w oczach świata: krzyż, bezinteresowną miłość wystawioną do wiatru, wierność prawdzie, która nie jest w stanie obronić się (w tym świecie) przed kłamstwem, wreszcie - przyjęcie klęski i śmierci jako bramy do życia - absurd i głupota nie tylko dla Greków sprzed 2000 lat. Ja jednak, rachując na liczydłach wiary, niezmiennie dochodzę do przekonania, że się opłaca stracić honor tu, żeby zachować go TAM.
 Bo co ja na dobrą sprawę mam do wygrania na tym świecie? Albo życie Ewangelią, albo nic. 

Teraz ozdobnik misyjny: To jeszcze dodam do dóbr, jakie Chrystus i chrześcijaństwo mogło by przynieść Chińczykom (i wszelkim ludziom upatrującym swoją wartość w honorze). Chodzi tu o źródło godności, które jest absolutnie niezależne od ludzkiej zawiści, zazdrości, czy okrucieństwa: Wiemy też, że Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra, z tymi, którzy są powołani według [Jego] zamiaru. Albowiem tych, których od wieków poznał, tych też przeznaczył na to, by się stali na wzór obrazu Jego Syna, aby On był pierworodnym między wielu braćmi. Tych zaś, których przeznaczył, tych też powołał, a których powołał - tych też usprawiedliwił, a których usprawiedliwił - tych też obdarzył chwałą. Cóż więc na to powiemy? Jeżeli Bóg z nami, któż przeciwko nam? On, który nawet własnego Syna nie oszczędził, ale Go za nas wszystkich wydał, jakże miałby wraz z Nim i wszystkiego nam nie darować? Któż może wystąpić z oskarżeniem przeciw tym, których Bóg wybrał? Czyż Bóg, który usprawiedliwia? Któż może wydać wyrok potępienia? Czy Chrystus Jezus, który poniósł [za nas] śmierć, co więcej - zmartwychwstał, siedzi po prawicy Boga i przyczynia się za nami? Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej? Utrapienie, ucisk czy prześladowanie, głód czy nagość, niebezpieczeństwo czy miecz? Jak to jest napisane: Z powodu Ciebie zabijają nas przez cały dzień, uważają nas za owce przeznaczone na rzeź. Ale we wszystkim tym odnosimy pełne zwycięstwo dzięki Temu, który nas umiłował. I jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani Moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym.