30 marca 2008

Wspomnienia znad Styksu

Taki piękny dzień dzisiaj... Święto Miłosierdzia. W Warszawie chyba nawet wiosna na tą okazję rozpakowała słońce z chmur, ku radości zziębniętych pąków kwiatów i drzew.
A mnie naszła ochota na wspomnienia znad Styksu. Przepraszam... Ale dzisiaj przekonałam się po raz kolejny, że brzeg Styksu jest krainą niemal kompletnie nieznaną, mitycznie straszną i ze strachu niezbadaną.
Przy niedzielnym obiadku (a musisz wiedzieć, że w dzisiejszych klasztorach, no, przynajmniej w tych bez surowej reguły, obiadki są bardzo dobre J) zadzwonił telefon. Jak się okazało, jedna z sióstr, pracujących w Rosji, opiekująca się teraz mamą, musi zostać przy niej jeszcze trochę, ponieważ biedna mama jest w stanie terminalnym, do tego jeszcze choroba (raczysko) posuwa się z zawrotną prędkością. I tak ten niedzielny obiadek do końca upłynął w atmosferze już troszkę przyciszonej. To tu, to tam padały różne refleksje. Wśród nich taka, ze najgorszym cierpieniem jest cierpienie z wyrokiem – takie, o którym wiadomo, że się nie skończy wyzdrowieniem. Kiedy powiedziałam, że dla mnie jednak gorszym jeszcze wydaje się takie, które jest terminalne, a które się przedłuża, okazało się, że tamte uwagi dotyczyły osób, które towarzyszą chorym.
I wtedy uświadomiłam sobie znowu, że mało jest spokojnych reportaży znad Styksu. Sama niejednokrotnie się zastanawiam, dlaczego Bóg mi dał takie spokojne podejście do śmierci, do umierania. Dar jest to niewątpliwy, zahartowany przez dwie operacje i pół roku trucia się chemią. Bez wątpienia jest to też dar – nie zrobiłam absolutnie nic, żeby się „przestać” bać mojej osobistej eschatologii. Po prostu już tak mam. I już.
I od czasu do czasu rusza mnie sumienie, że dary nie są dla siebie. I dziś też tak mnie ruszyło.



Wspomnienia znad Styksu

Żadna rzeka nie została w mojej pamięci tak żywa, jak rzeka umarłych. Przystań po stronie życia, w której pomieszkiwałam trochę, stała się częścią mojej historii.
Może to brak obola, którego uparcie mi na ziemi odmawiano, sprawił, że w końcu, zamiast wyznaczyć mi kurs na mglisty brzeg, oświadczono, że pomieszkam jeszcze trochę, spoglądając na odpływające łodzie i wrócę do krainy żywych. I wróciłam.
Przypominam sobie ten moment, kiedy już zdecydowałam się mieszkać nad Styksem na stałe, a raczej wyczekiwać wolnej łodzi, zdążającej na drugi brzeg. Słabłam już coraz bardziej i nic nie wskazywało na to, że będę odzyskiwać siły, a czekały mnie jeszcze kolejne dawki chemii. Podnosiłam się po nich, ale nie można było tego nazwać powrotem do normy i następowało to coraz wolniej. I tak nie miałam wtedy bólu za towarzystwo. Była tylko potworna słabość. 
Czy na słabość można umrzeć? Tak, na tak ogromną słabość, że nawet nie leżysz jak człowiek, ale jak zwłoki ludzkie. Nawet nie masz siły cokolwiek pomyśleć, nie mówiąc o modlitwie. Ani śpisz, ani czuwasz, nie pamiętasz już, co to znaczy żyć. Czujesz, że śmierć jest blisko, coraz bliżej, ale ciągle jest na tyle daleko, że nie uwolni cię od tego bezwładu. Myślisz: nie może być już gorzej, a potem przychodzi ranek następnego dnia, a ty się przekonujesz, że może być. Mówią, że życie jest kruche i śmierć jest bliżej, niż myślisz, ale kiedy tak umierasz, śmierć oddala się jak fatamorgana, a ty idziesz przez niekończący się pas ziemi niczyjej. Jest taki moment, kiedy powrót do życia nie jest już zupełnie brany pod uwagę – po prostu jest zbyt odległy, zbyt zapomniany, żeby w ogóle o nim pomyśleć. Zwracasz się tak po prostu w stronę Styksu.
Jest tak, że na Styks spoglądasz zwykle samotnie. Bliskie i kochane osoby najczęściej nie tylko nie patrzą z tobą w tę stronę, ale nawet szarpią twoją głowę w odwrotnym kierunku, żebyś patrzył w stronę życia – za wszelką cenę. Nie zauważają, że twój czas już nadszedł i to, co cię teraz pociąga, to Styks. A więc mniej lub bardziej biernie poddajesz się zewnętrznie tym ich zabiegom, ale w środku siebie samotnie schodzisz coraz niżej, coraz bliżej przystani.


I przychodzi taki moment, kiedy pragniesz wsiąść do łodzi tak naturalnie, jak pragnąłbyś szklanki wody na pustyni. A tu nic. Inne łodzie przypływają i odpływają bez ciebie. Myślisz: następna będzie moja. I czekasz i pogrążasz się jeszcze bardziej w samotności powolnego umierania. A żadna nie jest twoja. To czekanie, to odkrywanie każdego następnego dnia, że można cierpieć jeszcze bardziej, że na dnie kielicha życia jeszcze nie jest pusto, jest – moim zdaniem – największym cierpieniem. Nie doświadczyłam bólu, który wzmaga nieznośność tej drogi, a już owa słabość zatrutego ciała tak dała mi się we znaki, że kiedy przyszła data kolejnej chemii, musiałam wzbudzić w sobie całą odwagę, żeby spokojnie dać rękę pod wenflon, a potem najspokojniej w świecie patrzeć, jak to świństwo wlewa się w moje żyły. I ciągle powtarzać, że „mojego życia mi nikt nie odbiera – ja sama je daję”, bo przecież tak właśnie było...
Jak już mówiłam, wrócono mnie jednak i dzisiaj z jakiś powodów jeszcze żyję. Jednak pamięć nadstygijskiej samotności wraca za każdą wizytą bólu, za każdymi odwiedzinami słabości. Z życiem, choć nadal żyć lubię, łączą mnie już dużo luźniejsze związki. Natomiast czuję niezwykle silną więź z umierającymi. Ich samotność, której nieskutecznie doświadczyłam, przeżywam jak swoją. I choć otrzymałam dar spokojnej i ufnej kontemplacji osobistej eschatologii, to głęboko przeżywam ich lęki, ostatnie boje niedowierzania, potyczki z wyrzutami sumienia, rozpaczliwe szamotania z rzeszą grzechów przeszłości, wreszcie wiarę i nadzieję, które mało za życia rozpalone, teraz kopcą się zaledwie w oparach Styksu.


Najęłam się u Anioła Śmierci, żeby modlić się „o noc spokojną i śmierć szczęśliwą”, dla tych, którym wszyscy na siłę wypraszają życie, podczas gdy oni patrzą już na ciemne fale Styksu. Modlę się o to dla nich z przekonaniem, że modlę się o dobro. Ponieważ wiem, że po drugiej stronie rzeki trwa wielka budowa. Otchłań rozebrano do fundamentów – Baranek przygotowuje nam obiecaną świetlaną Jeruzalem, a amatorzy Hadesu, złorzecząc Miłosierdziu Bożemu, unoszą gruzy śmierci w jak najczarniejszą przepaść i tam klecą królestwo zgryzoty.

26 marca 2008

z Karmelu w Betlehem


To jest wspólnota Karmelu w Betlehem.
Tego rodzaju obrazki zawsze przyspieszają bicie mojego biednego wielokrotnie łamanego serduszka. Ci, co wiedza dlaczego, to wiedzą. A ci, co nie wiedzą, to niech się dopytają ;-P
Ale nie o moich kontuzjach chciałam mówić... Dostałam to przed chwilą i są co najmniej trzy powody, dla których chciałabym się tym podzielić: dwa zawierają się w samej nazwie KARMEL z BETLEHEM (znowuż odsyłam do prywatnych dociekań...)
A trzecie to listy, jakie sa do tego zdjęcia dołączone:

Fragmenty listów s. Lucyny od Krzyża OCD z Betlejem pisanych do brata, ks prof. H.Seweryniaka, 6 – 8 marca 1008)

(List pisany w nocy z czwartku na piątek)

[...] u nas jest teraz koło północy... Trwa walka, bardzo ostra, blisko naszego domu i to już ponad godzinę. Nie wiem dokładnie, o co chodzi, bo późno (inaczej ktoś z Betlejem do nas dzwoni i mówi, co się dzieje). Widać tylko czołgi, mnóstwo izraelskich samochodów wojskowych, które weszły do miasta. To wszystko tuż koło nas. Wybuchy są bardzo silne. Może znowu szukają naszego słynnego sąsiada, któremu już kilka lat udaje się zawsze umknąć... Ponoć nie ma to związku z zamachem w Jerozolimie, który był tego wieczoru...

Modlimy się, nie da się spać. Ale nie czujemy strachu.

Dziwne doświadczenie. Przecież któregoś dnia to może być takie nagłe odejście... Mała Arabka pisała: „"Czy może coś się stać mrówce, która pozostaje w cieniu Króla królów?" Kochana ta nasza NIC! Tak bym chciała mieć coś z jej ducha, zwłaszcza to, że Jezus jest jej wszystkim, ale tak na całego!

Dobrej nocy! Jakby cichło... S. ML od Krzyża

cd.

(List pisany w piątek)

[...] akcja trwała całą noc: 18 samochodów pancernych wkroczyło do Betlejem, parę czołgów. W tej dolinie miedzy naszym kościołem a ulica, którą szliśmy ostatnio do Bazyliki - rano zobaczyłam - dom dosłownie zrównany z ziemi, ten człowiek zabrany do wiezienia... Całe Betlejem miało od wczoraj wieczorem do dziś do 5-tej nad ranem akcje super; nie wiem, ile spaliśmy... Na Hebronie w tym samym czasie ujęto chyba sześciu. Ale to nie nasz słynny sąsiad Muhamet. Czyli jeszcze nas coś czeka ... ten się ukrywa sprytnie.

Dziś kwitnąco, pięknie... tylko przez megafony zabraniają zbliżać się do ruin – mogły zostać jeszcze materiały wybuchowe. A dzieci i tak biegają po ruinach...

cd.

(List pisany w nocy z soboty na niedzielę)

[...]

Pomyślałam, że pewnie ani Ty, ani seminarzyści, skoro modlicie się za nas, za Ziemię Świętą, nie wiecie czegoś bardzo istotnego, co się wydarzyło w tych dniach i dlaczego tamto wydarzenie betlejemskie tak nami wszystkimi wstrząsnęło tutaj... Otóż, podczas ostatnich miesięcy podjęto rozmowy palestyńsko-izraelskie. Jedną z decyzji było rozbrojenie Palestyńczyków, ale nie siłami izraelskimi, tylko przez policję palestyńska. Zaczęto od trzech miast, a w tej trójce znalazło się też Betlejem! Wzmocniono tu posterunki policyjne chyba o 200 policjantów, aby rozbrajali „swoich”. Wielu już oddało broń, a tu (podobnie jak wcześniej w Nablusie) wkracza nagle do akcji wojsko izraelskie! Toż to prowokuje totalną nienawiść do nich i do swoich... Nie mówiąc o tym, że w tym czasie jest zamach w Jerozolimie. Zginęło 8 Izraelitów. I o tym mówi się na całym świecie... Co jednak świat wie o sytuacji tutaj albo o tym, że w ostatnim tygodniu około 150 Palestyńczyków zginęło w Gazie? Patriarcha nam mówił, że tam żyje połowa populacji palestyńskiej, i że mimo wszystko, tzn. mimo prześladowań ze strony Hamasu, jest wielu chrześcijan. Biskupi ze Szwajcarii mieli spotkanie w patriarchacie i w trakcie tego spotkania zadzwonili do proboszcza z Gazy, wszyscy mogli słyszeć tę rozmowę - byli wstrząśnięci tym, co mówił.

Dziś po południu przeczytałam pożegnalny List Pasterski Patriarchy. Jeśli starczy mi odwagi, podziękuję mu e-mailem, bo widzę, że odbiera i reaguje... Któż go tak rozumie jak my, Polki, kiedy walczy o naród, o państwo. I o to, żeby kapłani kształtowali wiernych w wierze, ale też w świadomym uczestnictwie i odpowiedzialności za Ojczyznę... W tym Liście Patriarcha pisze, że powołaniem Kościoła Jerozolimskiego od początku było pozostawać „małym”. W czasach Pana Jezusa z Apostołami, 72-oma uczniami, kobietami i iloma tam wiernymi...ich liczba może nie przekraczała 100! Ale – Patriarcha przypomina słowa Jezusa - gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, powiecie tej górze: „Przenieś się”... W komentarzu Patriarcha cały czas mówi o wierze ... Tą górą, podkreśla, może być całe społeczeństwo... Wszystko podprowadza do „oddania życia za...” Teraz lepiej rozumiem nasze bycie tutaj. A także Braci trapistow z Tyberine. Przełożony w ostatnich ich dniach wciąż mówił im o oddaniu życia z Chrystusem i dla Chrystusa.

W tym duchu módlcie się za nas, proszę.

Z wdzięcznością – S. M Lucyna

Ponieważ sercem jestem zawsze w tamtym miejscu, więc (choć mnie nie ma i nie będzie na tym zdjęciu) prosze o modlitwę, jak za swoich...

25 marca 2008

19 marca 2008

a jednak zmartwychwstanę...

Nadzieja bliska hiobowej (co wcale nie znaczy tragicznej, wręcz przeciwnie - heroicznie upartej) nadaje szczególny odcień tym dniom. Stąd właśnie moje życzenia wyglądają tak:Chrześcijanin jest niezwykłym ekwilibrystą - balansuje na granicy życia i śmierci, rozpaczy i nadziei, bierności i aktu. A wszystko przez to, że Chrystus nie zniszczył śmierci "a priori", ale przeszedł przez nią i żywy czeka na każdego po jej drugiej stronie. A więc - jedyną drogą do spotkania jest pewnym krokiem wejść we wszystko, co niezrozumiałe, trudne, ba - śmiertelne.

Z jednej strony, gdyby Chrystus nie zmartwychwstał, bylibyśmy ze wszystkich ludzi najbardziej godni pożałowania.
Z drugiej strony, cóż może nas odłączyć od Chrystusa? Prześladowanie? Śmierć? Przecież nie, skoro On wszystko zwyciężył i jest po naszej stronie...

Żyć pieczołowicie + umrzeć kunsztownie = wirtuozeria wieczności