26 kwietnia 2021

Krwawy pot dobrych pasterzy

    Dawno temu, będąc młodą blogerką… Napisał do mnie pewien polski kapłan, posługujący w małym  zateizowanym kraju Europy Środkowej. Boleśnie doświadczał obojętności parafian, własnej bezsilności i – jak się mu wówczas zdawało – beznadziejnej bezowocności. Pokusa powrotu do kraju i wizja spokojnego i okraszonego jakimkolwiek poczuciem sensu kapłańskiego życia wydawała się nie od odparcia. Nasza krótka korespondencja była trudna, bez środków znieczulających, z jego jak i z mojej strony. Nie wiem, czy wytrwał, czy się poddał. Co jakiś czas mój Anioł Stróż mi o nim przypomina. Niosę go w modlitwie, w jakiejkolwiek sytuacji teraz się znajduje.


W tym roku Niedzielę Dobrego Pasterza poprzedza dwa dni poświęcone porażkom. 


    
Najpierw uroczystość św. Wojciecha: niechcianego biskupa. Myślę, że jest to jeden z większych lęków duszpasterzy i jedna z większych ran w sercu – doświadczyć odrzucenia przez ludzi, do których się idzie. Często od razu na starcie. Czasem to wrogość, pogarda, nieufność, czasem – wcale nie mniej śmiercionośna – obojętność. To odepchnięcie, odwrócenie się plecami, jest ciosem zadanym w samo serce pasterza. Tak jak odrzucona miłość życia albo jak rodzicielskie wyrzeczenia pogardzane przez dzieci, potrafi odebrać siłę do próbowania mimo wszystko. Odbiera też sens bycia w danym miejscu, oddawania swojego czasu, sił, zdolności na służbę swojej owczarni. Bywa też tak, że rani kapłana jako osobę: ponieważ nie jest taki, jakiego by parafianie sobie życzyli, albo po prostu zastąpił kochanego poprzednika, albo też sam uwikłany we własne słabości nie jest zdolny do bycia „dobrym (pełnym sukcesów) pasterzem”. Czy odejdzie, czy zostanie, z głębokiej rany uchodzi radość kapłaństwa, sens powołania a może nawet i samo życie…

    Przedwczoraj w liturgii odczytywana była końcówka Mowy Eucharystycznej. Smutna końcówka, ponieważ słuchacze dochodzą do wniosku, że słowa Jezusa są nie do przyjęcia. I wielu z tych, którzy dotąd chodzili za Jezusem, odchodzi.

Odejścia to także potężny cios dla pasterza. Odejścia parafian, wiernych, współbraci w kapłaństwie, autorytetów duchowych… Każde boli, zadaje ranę, zostawia blizny, choć w inny sposób. 

„Trudna jest ta mowa.” 

Któż może...

- narażać się bez przerwy na kpiny za średniowieczne poglądy?

- wytrzymać do ślubu, a potem pozwolić „wtrącać się” Kościołowi w życie małżeńskie i rodzinne?

- pozwolić obrażać się proboszczowi, być wykorzystywanym do prac przy parafii, albo nagabywanym finansowo?

- przymykać oko na skandale „tych czarnych”?

Albo inaczej:

Któż może…

- wytrzymać niewdzięczność i pretensjonalność parafian?

- zachować godność i niezależność od wszechpotężnych układów w kuria nostra?

- przeżyć samotność bez kojącej obecności kobiety?

- zachować wiarę i w ogóle powołanie, widząc dookoła upadających lub wręcz z upodobaniem leżących w upodleniu i wciągających w nie innych współbraci?

Ale też:

Któż może…

- ufać, kiedy na jaw wychodzi mroczna przeszłość kościelnych dygnitarzy?

- trwać w posłuszeństwie i nie unieść się buntem wobec tych, którzy sprzedali się za kielnię i fartuszek?

- wbrew pokusie cynizmu ufać, że jednak istnieje świętość ponad układami?

- zostać, kiedy wiara i wierność tych, od których się uczyliśmy, rozsypuje się w proch?


    Ksiądz czuje się wówczas, jak żołnierz na linii ognia. Stoi coraz bardziej samotny, a dookoła co chwila pada kolejny, i kolejny, i znów następny, i ten tuż obok, i ten niezatapialny… Odchodzą ci, których się chrzciło, spowiadało, przyprowadziło do Kościoła, z którymi się pracowało, od których się uczyło… Sprzeciwiają się Kościołowi, księżom, plotkom, skandalom… prawdzie, która w grzech kole.

Zostaje sam, a kule świszczą. Trafiają w rękę, w nogę. Która dosięgnie tak, że i on w końcu upadnie?

    Nie widać tego na zewnątrz. Może jedynie oczy bardziej zmęczone, spojrzenie pochmurne, a myśli dzielone z przyjaciółmi jakieś dziwne takie. Jeśli w porę nie znajdzie wyjścia spod zwału tych porażek, może zginąć. Jako kapłan, jako chrześcijanin, człowiek sumienia, jako żywy człowiek.

    Jednak istnieje tajemna szczelina, dostępna jedynie mającym udział w kapłaństwie Chrystusa. Wielu z nich nawet o niej nie wie, a może zapomniało lub sądzą, że zasypał ją czas i postęp. Istnieją tajemne wrota, które prowadzą z dala od spojrzeń kogokolwiek z ludzi, a nawet aniołów. Otwierają się jedynie między samym kapłanem a Chrystusem. Od momentu namaszczenia łączy Ich niedościgniona i nieprzenikniona więź. Zjednoczenie, przed którego tajemnicą chylą czoła nawet chóry anielskie. I nie jest to duchowa poezja. To realność sakramentu: rzeczywista obecność Chrystusa w Najświętszych Postaciach; rzeczywista Ofiara Mszy Św. spinająca teraźniejszość z momentem ukrzyżowania i wieczną chwałą dokonująca się przez kapłana. Dostęp jaki daje Jezus kapłanowi do swojego Serca przekracza naszą wyobraźnię. To, czy sam kapłan wejdzie w tą tajemnicę, zależy już od niego.

 


   Misterium kapłańskich porażek to tak naprawdę zaproszenie, aby być kapłanem agonii Jezusa w Ogrójcu. Krwawy pot zraszał Jego skamieniałą z bólu twarz, kiedy widział wszystkich obojętnych, gardzących Jego ofiarą, miłością, życiem. Widok odchodzących, porzucających, gardzących i wybierających potępienie rozszarpywał jego wolę w stopniu niedostępnym do przeniknięcia nawet dla mistyków. 

    Sprawowanie Najświętszej Ofiary może rozszerzyć się na każdą chwilę, każdy aspekt życia kapłana. Dopuszczony do wewnętrznej agonii w Getsemani kapłan może być dobrym pasterzem, będąc – patrząc z zewnątrz – kompletnie przegranym. 

 


   Pasterz staje się bowiem dobry nie przez to, że jest pasterzem sukcesu, ale poprzez zjednoczenie z Jedynym Dobrym. To zaś nie polega wcale na ekstazach, nawet w czasie Mszy Św., ale na nikomu nieznanym bólu Getsemani, agonii „sprawowanej” na ołtarzu własnego kapłaństwa. Przez Chrystusa, z Chrystusem i w Chrystusie.