20 sierpnia 2020

ABC czyli Atlas Bakcyli Chrześcijańskich: C jak Cudowności

Z cudami jest ten problem, że dla wiary są jak defibrylator, ale jeśli będą niewłaściwie wykorzystane, mogą tylko zaszkodzić.

Bakcyl stary jak świat: obojętnie, czy jesteśmy głęboko, płytko, czy nie-wierzący, czy przyznajemy to otwarcie, czy gorąco zaprzeczamy, kątem oka wypatrujemy jakiejś manifestacji, teofanii, czegoś, co  nadprzyrodzoną siłą nie znoszącą zaprzeczenia ani sprzeciwu wedrze się w szare życie – cudu.

I nie ma w tym nic złego. Cud też – by tak rzec – stworzenie Boże. Czemu więc miałby być szkodliwy? Czemu podchodzić do niego ostrożnie, a nawet (nieco) przed nim się bronić?

Przychodzą mi na myśl cztery sytuacje z Ewangelii, na których chciałabym oprzeć moje rozważania:

 

„Nie samym chlebem żyje człowiek” – odpowiada wycieńczony z głodu Jezus, w obliczu możliwości przemiany kamieni w pożywienie. Nie należy bagatelizować pierwszego kuszenia. To nie miało być zaspokojenie zachcianki, tylko czterdziestodniowego głodu. Sytuacja graniczna, usprawiedliwiająca oczekiwanie cudu. Jednak Jezus odmówił ingerencji w rzeczywistość. Tak jak zwlekał z uzdrowieniem Łazarza, pozwalając mu umrzeć. Miał po temu ważne powody. Nieumiarkowane pragnienie cudu w sytuacji – z naszego punktu widzenia – absolutnie koniecznej, domaganie się go, szantażowanie Boga („Jeśli nie zobaczę, nie uwierzę”) kryje przewrotną modlitwę: „Bądź wola moja”. Tymczasem Bóg może uznać, że ważniejsze od rozwiązanego problemu, zdrowia, czy nawet życia jest – ot, choćby zbawienie duszy. I cudu nie uczyni, dla naszego dobra.

 

„Nie szukaliście Mnie dlatego, że widzieliście znaki, ale że jedliście chleb do sytości” – wyrzuca Jezus tłumom, które ciągną za Nim wiernie na pustkowie.

Jezus czyni cuda po to, żeby Izraelici uwierzyli w niewiarygodne: że On JEST Synem Ojca i dokonuje Jego dzieł Jego mocą. W innym miejscu wręcz prosi: „Jeśli nie wierzycie Moim słowom, wierzcie przynajmniej Moim dziełom”. Tymczasem tłum „wiernych” jest ciągle głodny nowych cudów. Ze znaków wzbudzających wiarę, uczynił sobie „doładowanie akumulatorów”. Co jakiś czas potrzebuje i poszukuje nowej dawki.

Cuda nie umacniają wiary, dlatego nie dzieją się seryjnie. Bóg wychowując wiarę świętych zawsze prowadzi ich przez noc duchową. Im większy mistyk, tym większej ciemności doświadcza, z tym większą desperacją przedziera się przez słabość natury ludzkiej, wypowiadając wiernie, często wbrew uczuciom, wbrew życiu walącemu się na głowę, a nawet wbrew rozumowi: „Wierzę, zaradź memu niedowiarstwu!”

Z tej dramatycznej szamotaniny trwającej nieraz kilka, kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat, wychodzi – za łaską Bożą – jako gwałtownik jaśniejący wiarą (wiernością) i godny oglądania Boga twarzą w twarz. 

W karmieniu się cudami kryje się jakiś rodzaj lenistwa, które oczekuje, że ponadnaturalne interwencje zmuszą nas do uznania istnienia i mocy Bożej, nie wymagając od naszej woli wysiłku wiary.

 

„Nigdy was nie znałem. Odejdźcie ode Mnie, dopuszczający się nieprawości” – Jezusowe oświadczenie mrozi krew w żyłach tym, którzy legitymowali się czynieniem cudów w Jego imię. O jaką nieprawość może tu chodzić? Wygląda mi to na pułapkę, jaką jest „posiadanie” łask, darów i charyzmatów. Przywłaszczenie sobie Bożej mocy i Bożej chwały.

Kiedy patrzę na świętych cudotwórców, wszyscy zgodnie wypierają się cudów, które zdarzyły się za ich pośrednictwem. Utrzymują, że wszystko uczynił Bóg, a ich udział jest w cudzie przypadkowy i właściwie prawie żaden. I w sumie mają rację, ponieważ pokora pozwala im widzieć rzeczy, siebie samych i Boga takimi, jakimi są.

Cudotwórcy, którzy uwierzyli w immunitet swoich charyzmatów wpadają w tę pułapkę razem z „maluczkimi”, którzy w prostocie serca uznali moc wychodzącą od ich duchowych herosów za gwarancję zażyłości z Bogiem i powierzyli swoją wiarę ich domniemanej świętości.

Dlatego nie należy zżymać się na Kościół Święty za Jego pozornie przesadny sceptycyzm i opieszałość w zatwierdzaniu objawień i wynoszeniu na ołtarze. Historia dostarcza zbyt wielu przykładów na zbyt pochopne i entuzjastyczne „imprimatur” wydane świętym-za-życia.

Teraz chyłkiem przemyka się pytanie, jak to możliwe wpaść w pychę i działać cuda mocą Bożą, ale tym problemem zajmiemy się w innym artykule. Teraz niech wystarczy wniosek, że cuda to nie owoce, po których poznaje się drzewo.

 

„Nie z tego się cieszcie, że duchy się wam poddają, ale że wasze imiona są zapisane w Niebie” – tak Jezus studzi uczniów powracających z pełnej sukcesów wyprawy apostolskiej. Zaiste, niemała to rzecz, zdobywać serca, móc uzdrawiać, wskrzeszać, a nawet – będąc jedynie człowiekiem – rozkazywać potężnym duchom ciemności. Tak samo jak bycie naocznym świadkiem działania mocy Bożej. Ale Jezus zaleca zdrowy dystans: w tym wszystkim chodzi tylko (!) o nasze imiona zapisane w Niebie.

 

Jeśli zaś pozwolimy dawkować sobie słodkie cuda i gorzką noc wiary według recepty Boskiej Opatrzności, po jakimś czasie zasłona materii uniesie się nieco i zobaczymy, że cudem ogromnym i teofanią jest to, co – w niewiedzy swojej – uznawaliśmy za przewidywalną i zamkniętą w swoich prawach rzeczywistość.