Z cudami jest ten problem, że dla wiary są jak defibrylator, ale jeśli będą niewłaściwie wykorzystane, mogą tylko zaszkodzić.
Bakcyl stary jak świat: obojętnie, czy jesteśmy głęboko, płytko, czy nie-wierzący, czy przyznajemy to otwarcie, czy gorąco zaprzeczamy, kątem oka wypatrujemy jakiejś manifestacji, teofanii, czegoś, co nadprzyrodzoną siłą nie znoszącą zaprzeczenia ani sprzeciwu wedrze się w szare życie – cudu.
I nie ma w tym nic złego. Cud też – by
tak rzec – stworzenie Boże. Czemu więc miałby być szkodliwy? Czemu podchodzić
do niego ostrożnie, a nawet (nieco) przed nim się bronić?
Przychodzą mi na myśl cztery sytuacje
z Ewangelii, na których chciałabym oprzeć moje rozważania:
„Nie samym chlebem żyje człowiek” –
odpowiada wycieńczony z głodu Jezus, w obliczu możliwości przemiany kamieni w
pożywienie. Nie należy bagatelizować pierwszego kuszenia. To nie miało być
zaspokojenie zachcianki, tylko czterdziestodniowego głodu. Sytuacja graniczna,
usprawiedliwiająca oczekiwanie cudu. Jednak Jezus odmówił ingerencji w
rzeczywistość. Tak jak zwlekał z uzdrowieniem Łazarza, pozwalając mu umrzeć. Miał
po temu ważne powody. Nieumiarkowane pragnienie cudu w sytuacji – z naszego
punktu widzenia – absolutnie koniecznej, domaganie się go, szantażowanie Boga („Jeśli
nie zobaczę, nie uwierzę”) kryje przewrotną modlitwę: „Bądź wola moja”.
Tymczasem Bóg może uznać, że ważniejsze od rozwiązanego problemu, zdrowia, czy
nawet życia jest – ot, choćby zbawienie duszy. I cudu nie uczyni, dla naszego
dobra.
„Nie szukaliście Mnie dlatego, że
widzieliście znaki, ale że jedliście chleb do sytości” – wyrzuca Jezus tłumom,
które ciągną za Nim wiernie na pustkowie.
Jezus czyni cuda po to, żeby Izraelici
uwierzyli w niewiarygodne: że On JEST Synem Ojca i dokonuje Jego dzieł Jego mocą.
W innym miejscu wręcz prosi: „Jeśli nie wierzycie Moim słowom, wierzcie
przynajmniej Moim dziełom”. Tymczasem tłum „wiernych” jest ciągle głodny nowych
cudów. Ze znaków wzbudzających wiarę, uczynił sobie „doładowanie akumulatorów”.
Co jakiś czas potrzebuje i poszukuje nowej dawki.
Cuda nie umacniają wiary, dlatego
nie dzieją się seryjnie. Bóg wychowując wiarę świętych zawsze prowadzi ich
przez noc duchową. Im większy mistyk, tym większej ciemności doświadcza, z tym
większą desperacją przedziera się przez słabość natury ludzkiej, wypowiadając
wiernie, często wbrew uczuciom, wbrew życiu walącemu się na głowę, a nawet
wbrew rozumowi: „Wierzę, zaradź memu niedowiarstwu!”
Z tej dramatycznej szamotaniny trwającej nieraz kilka, kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat, wychodzi – za łaską Bożą – jako gwałtownik jaśniejący wiarą (wiernością) i godny oglądania Boga twarzą w twarz.
W karmieniu się cudami kryje się jakiś rodzaj lenistwa, które
oczekuje, że ponadnaturalne interwencje zmuszą nas do uznania istnienia i mocy
Bożej, nie wymagając od naszej woli wysiłku wiary.
„Nigdy was nie znałem. Odejdźcie ode
Mnie, dopuszczający się nieprawości” – Jezusowe oświadczenie mrozi krew w
żyłach tym, którzy legitymowali się czynieniem cudów w Jego imię. O jaką nieprawość
może tu chodzić? Wygląda mi to na pułapkę, jaką jest „posiadanie” łask, darów i
charyzmatów. Przywłaszczenie sobie Bożej mocy i Bożej chwały.
Kiedy patrzę na świętych cudotwórców,
wszyscy zgodnie wypierają się cudów, które zdarzyły się za ich pośrednictwem.
Utrzymują, że wszystko uczynił Bóg, a ich udział jest w cudzie przypadkowy i
właściwie prawie żaden. I w sumie mają rację, ponieważ pokora pozwala im
widzieć rzeczy, siebie samych i Boga takimi, jakimi są.
Cudotwórcy, którzy uwierzyli w
immunitet swoich charyzmatów wpadają w tę pułapkę razem z „maluczkimi”, którzy
w prostocie serca uznali moc wychodzącą od ich duchowych herosów za gwarancję zażyłości z Bogiem
i powierzyli swoją wiarę ich domniemanej świętości.
Dlatego nie należy zżymać się na Kościół
Święty za Jego pozornie przesadny sceptycyzm i opieszałość w zatwierdzaniu
objawień i wynoszeniu na ołtarze. Historia dostarcza zbyt wielu przykładów na
zbyt pochopne i entuzjastyczne „imprimatur” wydane świętym-za-życia.
Teraz chyłkiem przemyka się pytanie,
jak to możliwe wpaść w pychę i działać cuda mocą Bożą, ale tym problemem zajmiemy
się w innym artykule. Teraz niech wystarczy wniosek, że cuda to nie owoce, po których
poznaje się drzewo.
„Nie z tego się cieszcie, że duchy
się wam poddają, ale że wasze imiona są zapisane w Niebie” – tak Jezus studzi
uczniów powracających z pełnej sukcesów wyprawy apostolskiej. Zaiste, niemała
to rzecz, zdobywać serca, móc uzdrawiać, wskrzeszać, a nawet – będąc jedynie
człowiekiem – rozkazywać potężnym duchom ciemności. Tak samo jak bycie naocznym
świadkiem działania mocy Bożej. Ale Jezus zaleca zdrowy dystans: w tym
wszystkim chodzi tylko (!) o nasze imiona zapisane w Niebie.
Jeśli zaś pozwolimy dawkować sobie słodkie
cuda i gorzką noc wiary według recepty Boskiej Opatrzności, po jakimś czasie
zasłona materii uniesie się nieco i zobaczymy, że cudem ogromnym i teofanią
jest to, co – w niewiedzy swojej – uznawaliśmy za przewidywalną i zamkniętą w
swoich prawach rzeczywistość.