18 maja 2020

Gawęda z puentą

    To było dobrych kilka lat temu. Miałam wtedy szczęście przez jeden letni miesiąc żyć jako pustelnica na skraju pewnej malowniczej miejscowości nad brzegiem Dunaju. Raz dziennie schodziłam do miasta na Mszę Świętą, mieszkałam bowiem na zboczu pagórka, niedaleko wejścia do rozległych lasów, paręset lat temu również zamieszkałych przez węgierskich pustelników. Zaraz po Mszy, o ile nie musiałam zrobić zakupów, wracałam na górę do mojej samotni nie zamieniwszy słowa, no może poza zwykłym pozdrowieniem.

    Szybko zorientowałam się, że co środę będę musiała szukać Mszy Św. gdzieś indziej, bo w parafii środa była dniem wolnym (osobny i osobliwy to temat, może doczeka się własnego komentarza).

    Postanowiłam wtedy co tydzień chodzić z pieszą pielgrzymką do odległego o jakieś dziesięć kilometrów opactwa cysterskiego. Środowym porankiem zeszłam do głównej drogi prowadzącej do sąsiedniej miejscowości. Cóż za błąd popełniłam! Idąca samotnie skrajem drogi siostra zakonna (gatunek sam w sobie rzadki na Węgrzech) to łatwy łup dla serdecznej węgierskiej życzliwości. Na początku zdecydowanie, a grzecznie, z niemałym zakłopotaniem odmawiałam kolejnym kierowcom, którzy proponowali mi podwiezienie. W końcu nie było żadnego widoku na uniknięcie towarzystwa homo sapiens i do Kismaros dojechałam samochodem.

    „Z powrotem idę lasami.” – postanowiłam sobie nieco zirytowana moim brakiem przewidywania. Miałam tylko miesiąc na bycie pustelnicą i każdy dzień całkowitej samotności był cenny jak złoto.

    Ale i to się nie udało, albowiem reżyserem całego przedsięwzięcia nie byłam ja, ale Opatrzność Boża.

    Mszę Świętą u cysterek odprawiał, bardzo zresztą pobożnie, pewien nieznany mi paulin z pobliskiego (jakieś 20 km od mojej pustelni) sanktuarium maryjnego. Po Mszy wystrzeliłam jak z procy, żeby nie wdać się w pogaduszki z ludźmi wychodzącymi z kaplicy. Na próżno. Już po paruset metrach zatrzymał się przy mnie samochód (a to pech…). Szyba się opuściła, a zza niej wychylił się ów paulin. Mój stan gotowości do obrony samotności w mig starł na proch pytaniem, którego najmniej się spodziewałam:

- Siostra jest Polką?

- Czy… ja mam to wypisane na czole? – wykrztusiłam zaskoczona, a oczy pewnie miałam wielkości piłeczek pingpongowych.

- Nie, ale jakoś tak przyszło mi do głowy. – zakonnik nie dał się zbić z pantałyku moją mało towarzyską odpowiedzią.

– Gdzie siostra idzie?

Powiedziałam.


- Siostro! Taki kawał drogi? Nie ma mowy, wsiada siostra i siostrę podwiozę.

    Cóż było robić? I tak mój samotny poranek anieli ponieśli… Ale – jak się okazało – to nie był wcale koniec, tylko początek.


- A co siostra robi? Czemu się wybrała dzisiaj do cysterek? A czemu na pieszo?

I tak dalej i tak dalej. Życzliwość i ciekawość niemal bezgraniczna – pomyślałam sobie mało pochlebnie o moim przygodnym kierowcy.


- To ja siostrze pożyczę mój rower!

Miał wrodzoną umiejętność wytrącania mi zdystansowania z ręki.


- E.. ten tego… Znaczy… To ja może pomyślę i oddzwonię.

    Natychmiastowa gotowość pożyczenia swojego osobistego roweru jakiejś zakonniczce, którą pierwszy raz zobaczył wymagała mojego chłodnego namysłu. Po tygodniu jednak podjęłam ryzyko i wybrałam się w następną pieszą pielgrzymkę, tym razem w górę, przez lasy.

I tak, od następnej środy przynajmniej raz w tygodniu przemykałam o świcie przez lasy do Márianosztra, skąd węgierscy paulini wyruszyli niegdyś do Polski.

    Okazało się, że ubiłam przedni interes: oprócz roweru na czas pustelni zyskałam wielką łaskę od Matki Bożej Królowej Węgier, dobrą radę i – koniec końców – jednego z moich serdeczniejszych przyjaciół. Za nic. Niespodziewanie. Mimo bezradnej gburowatości na straży odosobnienia.

Tam się umacniała moja zasada nieoczywistości, wzmocniona ciężkim pakunkiem z ciastami, którym zostałam równie niespodziewanie obładowana pod koniec mojego pobytu w Nagymaros przez kobietę, która porwała mnie spod kościoła do swojego domu.

Kiedy w mojej samotni rozpakowywałam ten podarunek, zrozumiałam, że nie zrobiłam NIC, ani też nie byłam NIKIM, komu by się z JAKIEGOKOLWIEK tytułu należało to, żeby otrzymać to, co otrzymałam, włączając w to urokliwy domek letniskowy z ogrodem wypożyczony od franciszkanów, który mogłam nazywać moim eremem.

Tak to życzliwość ludzka stała się dla mnie nieoczywista. I od tamtej pory za każdym razem budzi radość, zaskoczenie, zachwycenie i wdzięczność. Każda.