Zamilkłam.
Ale tylko po polsku, ponieważ od kilku tygodni dokonuję czynów zuchwałych, pisząc felietony po węgiersku, po czym własnej zuchwałości granice jeszcze przekraczam, odczytując je publicznie w radiu.
Morduję siebie regularnie, przepuszczając myśli przez ubogie sito mojej znajomości tegoż języka.
I właśnie przed chwilą wyrwał mi się strzelisty akt - kolejne wyznanie miłości do mojego przebogatego i nieposkromionego w zawiłości języka ojczystego, w którym - jak mi się nieraz zdaje - odpowiednio dobranym słowem mogę nadać myśli ów szelmowski błysk w oczach lub też innym, równie zręcznym, wydać czytelnika na pastwę czyhających na jego nieświadomość skojarzeń. A tu po węgiersku... pustkami i sierocymi słowami świecę. Ech, języku ojczysty...
(Felietonów na język polski tłumaczyć nie zamierzam. Raz mi się przydarzyło tłumaczyć swój węgierski artykuł na język polski - dodatkowa męka; przy tym czułam się - jako niewolnik tłumaczonego tekstu - wobec mojego ukochanego języka jak Judasz).
Tymczasem, z podkulonym słownictwem, powracam do mąk twórczych w języku naszych bratanków.