Czyli: dlaczego chrześcijańskie gesty nie są małpowaniem mudr?
Na pierwszy rzut oka można mieć wrażenie, że co najmniej dwie mudry są tożsame z popularnymi chrześcijańskimi gestami modlitewnymi. A że mudry są starsze, więc przychodzi myśl, że chrześcijanie – świadomie bądź nie – od wieków stosują to, czemu oficjalnie się sprzeciwiają.
Na pierwszy rzut oka można mieć wrażenie, że co najmniej dwie mudry są tożsame z popularnymi chrześcijańskimi gestami modlitewnymi. A że mudry są starsze, więc przychodzi myśl, że chrześcijanie – świadomie bądź nie – od wieków stosują to, czemu oficjalnie się sprzeciwiają.
Podpuszczona zaczepnym pytaniem Trolla Blogosfery, postanowiłam zwerbalizować i choć trochę uporządkować różnicę między gestami modlitwy chrześcijańskiej a hinduskimi mudrami, która odruchowo wydaje się oczywista, ale trudno tej oczywistości nadać konkretny kształt.
Zacznijmy od tego, czym jest i do czego dąży modlitwa chrześcijańska. Jest relacją między człowiekiem i Bogiem, który jest osobą. Daży zaś do pogłębienia tej relacji tak dalece, na ile jest to możliwe. Nie mówię teraz o „klepaniu paciorków”, ale o modlitwie wziętej na poważnie. Bóg jest nie tylko niedościgniony, nieogarniony i najdoskonalszy, ale także jest w tej relacji pierwszy: to On wychodzi z inicjatywą, choć w początkach modlitwy zwykle sobie tego człowiek nie uświadamia. Mimo to, człowiek pozostaje wolny: może na nią odpowiedzieć lub nie. Może chcieć rozwijać relację albo ją zignorować, czy też utrzymywać stały dystans (co w zasadzie jest niemożliwe, ale to temat osobny i tutaj zupełnie niepotrzebny).
Warto jeszcze dla naszych rozważań przypomnieć, że ten nieskończony i doskonały Bóg stał się człowiekiem, a wiec przyjął człowiecze ciało, człowiecze reakcje i w całkowicie człowieczym życiu wypełnił w sposób doskonały Boży zamysł odnośnie człowieka, a także (co jest oczywiste) nawiązał najdoskonalszą relację między Bogiem a człowiekiem. Mówię o tym dlatego, żebyśmy mieli w pamięci, że dzięki Wcieleniu i odkupieniu, człowiek nie musi się pozbywać swojego człowieczeństwa, swojej doczesności i zwyczajności, żeby wejść w relację z Bogiem.
Wracając do natury relacji z Bogiem: ponieważ szczytem relacji dla człowieka jest miłość międzyludzka, dlatego w kategoriach tej miłości opisuje się wszelkie sprawy związane z modlitwą i z relacją z Bogiem. Jest to wszystko, na co stać ludzki język w tym względzie. Dlatego też i ja przejdę od razu do tego „systemu opisu”.
Musimy sobie od razu miłość i modlitwę nierozdzielnie powiązać, żeby zrozumieć chrześcijańskie gesty modlitewne. W miłosci gesty są wyrazem, a nie katalizatorem uczuć. Przekazują drugiej osobie informację o moim stanie, moich zamiarach względem niej. Nigdy nie są pierwotne wobec miłości; to znaczy: nie da się przez określoną kombinację gestów wzbudzić, spotęgować, czy utrzymać miłości. Owszem, można dać wrażenie uczucia, rozpalić pożądanie, zawrócić w głowie, wzbudzić zaufanie (chwilowe), uwieść, ale to wszystko rozgrywa się na powierzchni, na płaszczyźnie uczuć, emocji; natomiast prawdziwa ludzka miłość zagnieżdża się znacznie głębiej.
Wracając do natury relacji z Bogiem: ponieważ szczytem relacji dla człowieka jest miłość międzyludzka, dlatego w kategoriach tej miłości opisuje się wszelkie sprawy związane z modlitwą i z relacją z Bogiem. Jest to wszystko, na co stać ludzki język w tym względzie. Dlatego też i ja przejdę od razu do tego „systemu opisu”.
Musimy sobie od razu miłość i modlitwę nierozdzielnie powiązać, żeby zrozumieć chrześcijańskie gesty modlitewne. W miłosci gesty są wyrazem, a nie katalizatorem uczuć. Przekazują drugiej osobie informację o moim stanie, moich zamiarach względem niej. Nigdy nie są pierwotne wobec miłości; to znaczy: nie da się przez określoną kombinację gestów wzbudzić, spotęgować, czy utrzymać miłości. Owszem, można dać wrażenie uczucia, rozpalić pożądanie, zawrócić w głowie, wzbudzić zaufanie (chwilowe), uwieść, ale to wszystko rozgrywa się na powierzchni, na płaszczyźnie uczuć, emocji; natomiast prawdziwa ludzka miłość zagnieżdża się znacznie głębiej.
Ta budzi się i rozwija się w czasie, przez podtrzymywany dialog z drugą osobą, przez szczerą „międzyosobową wymianę” tego, co jest bogactwem i ubóstwem i jednej i drugiej osoby. Oprócz tego umacnia się przez wspólne przechodzenie przez różne sytuacje życiowe, doświadczanie swoich własnych (i cudzych) granic, a przede wszystkim przez wierne trwanie przy drugiej osobie bez względu na okoliczności i przez przebaczenie.
Gesty są obecne przez cały czas, ale sa one jedynie wyrazem tego, co się dzieje między osobami. Są „językiem”. A że miłosć zawsze ma (choć trochę) charakter sekretny, więc i język nabiera takich cech. Może więc być tak, że gest dla postronnych osób nieznaczny, dla wtajemniczonych ma znaczenie ogromne, które ma swoją historię związaną z konkretnymi sytuacjami, deklaracjami, przyzwyczajeniami itp. Język ten nie jest jednak całkowicie sztuczny i wymyślony – wypływa z naturalnych odruchów wypełnionych konkretną treścią. Trudno np. odczytać pisanie sms-ów w trakcie słuchania przyjacielskich zwierzeń jako wyraz współczucia i wsłuchania lub solidny kopniak jako wyraz równie solidnej miłości (choć to ostatnie mogłoby w wyjątkowej sytuacji być wyrazem troski o przyjaciela).
Gesty są obecne przez cały czas, ale sa one jedynie wyrazem tego, co się dzieje między osobami. Są „językiem”. A że miłosć zawsze ma (choć trochę) charakter sekretny, więc i język nabiera takich cech. Może więc być tak, że gest dla postronnych osób nieznaczny, dla wtajemniczonych ma znaczenie ogromne, które ma swoją historię związaną z konkretnymi sytuacjami, deklaracjami, przyzwyczajeniami itp. Język ten nie jest jednak całkowicie sztuczny i wymyślony – wypływa z naturalnych odruchów wypełnionych konkretną treścią. Trudno np. odczytać pisanie sms-ów w trakcie słuchania przyjacielskich zwierzeń jako wyraz współczucia i wsłuchania lub solidny kopniak jako wyraz równie solidnej miłości (choć to ostatnie mogłoby w wyjątkowej sytuacji być wyrazem troski o przyjaciela).
Tak więc to gesty są przyporządkowane miłości, a nie miłosć gestom, ponieważ te mogą być wieloznaczne: np. choćby objęcie ramieniem może być nośnikiem współczucia, braterstwa, radości z przebywania razem, pożądania, lęku, chłodu, dystansu, rutyny, konwencji, obrony, pocieszenia, dominacji, pobłażliwości, protekcjonalności a nawet agresji – wszystko zależy od tego, jaki „komunikat” chcemy nadać. Przychodzi mi na myśl pewne ćwiczenie „teatralne”, gdzie przez zwykłą czynność, jak np. odkręcenie kurka z woda, trzeba pokazać widzom swój nastrój.
Z drugiej strony gesty mają swoje konwencje, stopnie dopuszczalności kształtowane przez kulturę i tradycję, które warto poznać i szanować, szczególnie jeśli chce sie nawiązać głębszą relację z kimś wychowanym w odmiennej kulturze.
Weźmy jeszcze trzecią stronę: w konkretnej „mikro” sytuacji gesty mają za zadanie wywołać odpowiednią atmosferę, aby ułatwić spotkanie albo żeby być lepiej zrozumianym. Popatrzmy na siebie ot, choćby przed trudną rozmową albo odwrotnie: przed powiedzeniem Bardzo-Ważnej-I-Radosnej-Wiadomości.
I tak jest z modlitwą chrześcijańską: ma ona wszelkie wyżej wymienione cechy gestów miłości.
Trzeba jedynie dodać, że nie jest to miłość „między równymi”. Im dalej posuwa się relacja z Bogiem, tym lepiej widać, jak bardzo przewyższa nas On w miłości – tu nie można się „zrewanżowac”; wkracza się po prostu w strefę pokory i adoracji. To dlatego znalazły zastosowanie średniowieczne i starsze gesty „feudalne”, wyrażające hołd, poddanie, zależność, małość wobec majesteatu, które w dobie mentalności rewolucyjnej wyglądają bluźnierczo. Myślę jednak, że jeśli jest na tym świecie ktokolwiek godny tego, aby przed nim się ukorzyć i zgiąć kolana, to z pewnością jest nim Bóg. Zresztą, w miarę rozwijania się relacji z Bogiem, takie gesty są... potrzebami ciała, które pragnie (i słusznie) brać czynny udział w życiu duchowym.
Mimo, że gesty modlitewne – zwłaszcza w publicznej modlitwie całego Kościoła: Mszy św., Liturgii Godzin, w nabożeństwach publicznych – są określone, nie wymagają doskonałości technicznej (nie będziemy tu wchodzić w bogaty temat gestów celebransa, ministrantów, bo post urósłby do niebotycznych rozmiarów) – dłoni zlożonych tak a tak, palców przylegających do siebie tak a tak, pochylenia pod takim a takim kątem, skłonu na tyle i tyle centymetrów. Jedność gestów ma wyrażać jedność Kościoła – Oblubienicy Chrystusa, a nie np. kumulować pozytywną energię kosmosu (podczas poszukiwań w siecii znalazłam pewien uroczy schemacik, instruujący jak należy ustawić dłonie i pochylić kark, aby modlitwa była "wysłuchana", czyli energia dostała sie do którejś z czakr). Tym bardziej, w modlitwie prywatnej, mimo iz najczęściej używa się postaw spotykanych w liturgii, można używać postaw całkowicie „prywatnych”, które odzwierciedlają uczucia modlącego się i niosą treść modlitwy. Moga być zupełnie zwyczajne, ale czasem przybierają zupełnie nieoczekiwane formy. Weźmy św. Franciszka, który w swoim czasie modlił się przez taniec i udawanie gry na skrzypcach, kiedy indziej, rzucił się w śnieg i ulepił bałwany, wyszydzając dręczącą go pokusę posiadania rodziny, czy - wreszcie - złożony chorobą, modlił się gorąco leżąc na posłaniu.
Z drugiej strony gesty mają swoje konwencje, stopnie dopuszczalności kształtowane przez kulturę i tradycję, które warto poznać i szanować, szczególnie jeśli chce sie nawiązać głębszą relację z kimś wychowanym w odmiennej kulturze.
Weźmy jeszcze trzecią stronę: w konkretnej „mikro” sytuacji gesty mają za zadanie wywołać odpowiednią atmosferę, aby ułatwić spotkanie albo żeby być lepiej zrozumianym. Popatrzmy na siebie ot, choćby przed trudną rozmową albo odwrotnie: przed powiedzeniem Bardzo-Ważnej-I-Radosnej-Wiadomości.
I tak jest z modlitwą chrześcijańską: ma ona wszelkie wyżej wymienione cechy gestów miłości.
Trzeba jedynie dodać, że nie jest to miłość „między równymi”. Im dalej posuwa się relacja z Bogiem, tym lepiej widać, jak bardzo przewyższa nas On w miłości – tu nie można się „zrewanżowac”; wkracza się po prostu w strefę pokory i adoracji. To dlatego znalazły zastosowanie średniowieczne i starsze gesty „feudalne”, wyrażające hołd, poddanie, zależność, małość wobec majesteatu, które w dobie mentalności rewolucyjnej wyglądają bluźnierczo. Myślę jednak, że jeśli jest na tym świecie ktokolwiek godny tego, aby przed nim się ukorzyć i zgiąć kolana, to z pewnością jest nim Bóg. Zresztą, w miarę rozwijania się relacji z Bogiem, takie gesty są... potrzebami ciała, które pragnie (i słusznie) brać czynny udział w życiu duchowym.
Mimo, że gesty modlitewne – zwłaszcza w publicznej modlitwie całego Kościoła: Mszy św., Liturgii Godzin, w nabożeństwach publicznych – są określone, nie wymagają doskonałości technicznej (nie będziemy tu wchodzić w bogaty temat gestów celebransa, ministrantów, bo post urósłby do niebotycznych rozmiarów) – dłoni zlożonych tak a tak, palców przylegających do siebie tak a tak, pochylenia pod takim a takim kątem, skłonu na tyle i tyle centymetrów. Jedność gestów ma wyrażać jedność Kościoła – Oblubienicy Chrystusa, a nie np. kumulować pozytywną energię kosmosu (podczas poszukiwań w siecii znalazłam pewien uroczy schemacik, instruujący jak należy ustawić dłonie i pochylić kark, aby modlitwa była "wysłuchana", czyli energia dostała sie do którejś z czakr). Tym bardziej, w modlitwie prywatnej, mimo iz najczęściej używa się postaw spotykanych w liturgii, można używać postaw całkowicie „prywatnych”, które odzwierciedlają uczucia modlącego się i niosą treść modlitwy. Moga być zupełnie zwyczajne, ale czasem przybierają zupełnie nieoczekiwane formy. Weźmy św. Franciszka, który w swoim czasie modlił się przez taniec i udawanie gry na skrzypcach, kiedy indziej, rzucił się w śnieg i ulepił bałwany, wyszydzając dręczącą go pokusę posiadania rodziny, czy - wreszcie - złożony chorobą, modlił się gorąco leżąc na posłaniu.
Miłość i sekret ma swoje wyjątkowe prawa w modlitwie chrześcijańskiej. Gest bywa też osłoną dla intymności tego spotkania. Tak więc pochylenie się, zamknięcie oczu, zasłonienie twarzy może być, oczywiście pomocą w skupieniu, może być jego oznaką, ale też może być po prostu ukryciem twarzy rozpalonej miłością do Boga lub wielkim cierpieniem, jakie jest Mu właśnie w tej chwili powierzane.
Zupełnie inaczej ma się rzecz z mudrami. Te są techniką, mającą za zadanie wprowadzić ciało w określony stan, skumulować w odpowiednim miejscu energię itp. I mają to czynić przez samo ich wykonywanie. Rzecz więc zrozumiała, że trzeba je wykonać odpowiednio i dokładnie. To jest trochę analogiczne z ćwiczeniami rozwijającymi określoną partię mięśni. Trzeba je po prostu dobrze zrobić, a wtedy, za jakiś czas możemy spodziewać się konkretnych efektów.
I tutaj znajdujemy odpowiedź na dwa pytania:
1. dlaczego gesty chrześcijańskie nie są zakamuflowanymi mudrami,
2. oraz dlaczego nawet nieświadome powtarzanie gestów (myślę, że chodzi tu głównie o bezmyślną modę na jogę) jest niebezpiecznym oddawaniem czci obcemu bóstwu czy uczestniczeniem w obcym kulcie (jeśli akurat w jakimś systemie nie ma bóstwa).
Niech odpowiedzią na pierwsze pytanie będzie przyłożenie mudr do rzeczywistości relacji i gestów miłości: z mudrami jest tak, jakby ktoś twierdził, że obejmując daną osobę pod kątem 50 stopni w stosunku do własnego ciała (w w ramieniu) oraz 35 stopni (w łokciu) i dalszych 35 stopni w nadgarstku, ze złączonymi palcami wskazującym i środkowym oraz serdecznym i małym, zachowując siłę nacisku równą 3 kg wywoła w osobie obejmowanej stałe uczucie pokoju i bezpieczeństwa, zaś powtarzając ten gest regularnie, otworzy i uaktywni w sobie i w niej ośrodek miłości, niezależnie od jego czy jej woli.
Odpowiedź na drugie pytanie wymaga poważnego potraktowania mudr i w ogóle jogi. Tu, mogę powiedzieć, że my Europejczycy, możemy się poszczycić wielką naiwnością i bezmyślnością, traktując joge jako zespół ćwiczeń fizycznych, ewentualnie psycho-fizycznych. Potwierdzają to wielokrotnie Hindusi, w tym moja współsiostra, z którą rozmawiałam o naszej dyskusji. Przyjmujemy do wiadomości to, że jest to starożytny system ćwiczeń, ale nie przyjmujemy już do wiadomości, w jakim celu został opracowany. Zgadzamy się, że jest efektywny w sferze, którą możemy sprawdzić i w którą wierzymy (moja siostra zwracała uwagę, że ludzie zgłębiający jogę, medytację buddyjską i tym podobne, nie mają wiary ani żywej relacji z Jezusem, a więc jest w nich pustka, którą zapełniają zakamuflowanym w "nieznanych siłach" Jego przeciwnikiem). Natomiast nie zwracamy uwagi i nie zadajemy sobie logicznych pytań odnośnie sfery, która jakoby nie istnieje lub miałaby być zupełnie niegroźna i poddana naszej woli. Joga rzeczywiście działa, ale działa realizując cel, do którego została utworzona. Jest częścią hinduizmu, czy tego chcemy, czy nie.
Kiedy przeglądałam publikacje dotyczące jogi, przyszła mi myśl, że dla nas Europiejczyków jest to taka współczesna wersja magii czynionej na samym sobie. Otwieranie się na moce, które mają we mnie słuzyć moim celom.
Zupełnie inaczej ma się rzecz z mudrami. Te są techniką, mającą za zadanie wprowadzić ciało w określony stan, skumulować w odpowiednim miejscu energię itp. I mają to czynić przez samo ich wykonywanie. Rzecz więc zrozumiała, że trzeba je wykonać odpowiednio i dokładnie. To jest trochę analogiczne z ćwiczeniami rozwijającymi określoną partię mięśni. Trzeba je po prostu dobrze zrobić, a wtedy, za jakiś czas możemy spodziewać się konkretnych efektów.
I tutaj znajdujemy odpowiedź na dwa pytania:
1. dlaczego gesty chrześcijańskie nie są zakamuflowanymi mudrami,
2. oraz dlaczego nawet nieświadome powtarzanie gestów (myślę, że chodzi tu głównie o bezmyślną modę na jogę) jest niebezpiecznym oddawaniem czci obcemu bóstwu czy uczestniczeniem w obcym kulcie (jeśli akurat w jakimś systemie nie ma bóstwa).
Niech odpowiedzią na pierwsze pytanie będzie przyłożenie mudr do rzeczywistości relacji i gestów miłości: z mudrami jest tak, jakby ktoś twierdził, że obejmując daną osobę pod kątem 50 stopni w stosunku do własnego ciała (w w ramieniu) oraz 35 stopni (w łokciu) i dalszych 35 stopni w nadgarstku, ze złączonymi palcami wskazującym i środkowym oraz serdecznym i małym, zachowując siłę nacisku równą 3 kg wywoła w osobie obejmowanej stałe uczucie pokoju i bezpieczeństwa, zaś powtarzając ten gest regularnie, otworzy i uaktywni w sobie i w niej ośrodek miłości, niezależnie od jego czy jej woli.
Odpowiedź na drugie pytanie wymaga poważnego potraktowania mudr i w ogóle jogi. Tu, mogę powiedzieć, że my Europejczycy, możemy się poszczycić wielką naiwnością i bezmyślnością, traktując joge jako zespół ćwiczeń fizycznych, ewentualnie psycho-fizycznych. Potwierdzają to wielokrotnie Hindusi, w tym moja współsiostra, z którą rozmawiałam o naszej dyskusji. Przyjmujemy do wiadomości to, że jest to starożytny system ćwiczeń, ale nie przyjmujemy już do wiadomości, w jakim celu został opracowany. Zgadzamy się, że jest efektywny w sferze, którą możemy sprawdzić i w którą wierzymy (moja siostra zwracała uwagę, że ludzie zgłębiający jogę, medytację buddyjską i tym podobne, nie mają wiary ani żywej relacji z Jezusem, a więc jest w nich pustka, którą zapełniają zakamuflowanym w "nieznanych siłach" Jego przeciwnikiem). Natomiast nie zwracamy uwagi i nie zadajemy sobie logicznych pytań odnośnie sfery, która jakoby nie istnieje lub miałaby być zupełnie niegroźna i poddana naszej woli. Joga rzeczywiście działa, ale działa realizując cel, do którego została utworzona. Jest częścią hinduizmu, czy tego chcemy, czy nie.
Kiedy przeglądałam publikacje dotyczące jogi, przyszła mi myśl, że dla nas Europiejczyków jest to taka współczesna wersja magii czynionej na samym sobie. Otwieranie się na moce, które mają we mnie słuzyć moim celom.
Wykonywanie ćwiczeń jogi, przyjmowanie określonych postaw, gestów, spełnia w niej swoje zadanie, ponieważ wystarczy po prostu to wykonywać – tak to zostało skonstruowane. Nieświadomośc w tym względzie nie polega na tym, że w ogóle i jakkolwiek złożę ręce do modlitwy, ale że praktykuję pewne ćwiczenia, nie zdając sobie sprawy albo ignorując ich właściwą wymowę, działanie i cel.
Nie wiem, czy udało mi się wyjaśnić, na czym polega ta różnica. I tak post wyszedł nieludzko długi, choć wiem, że nie napisałam wielu rzeczy, które mogłyby tutaj być pomocne... Polecam jeszcze artykuł Dariusza Pietrka o jodze i chrześcijaństwie.
Na koniec jeszcze odniosę się do „braku pewności zbawienia”, którą zagubiłam odpowiadając na pytania w pierwszej części. Otóż moim zdaniem, ponieważ znam zjawisko, o którym mówi pan Tekieli, jest to po prostu nieścisłość. Chodzi o to, że osoba doświadcza nie „braku pewności zbawienia”, ale pewność braku zbawienia. Jest to przeświadczenie, że cokolwiek się nie stanie i tak jest się już potępionym, a wszystko w życiu jest już stracone na wieki. Szatan przez takie dręczenie prowadzi duszę pozbawioną wiary do rozpaczy (podobne udręki mogą przeżywać mistycy, z tym że w ich przypadku – ponieważ posiadają mocną wiarę – kuszenie do rozpaczy ponosi porażkę i tylko wzmacnia zaufanie Bogu ponad wszystko, nawet ponad przekonania własnego serca). Jest to też broń, której używa wobec duszy, która chce wrócić do Boga – jeśli uda mu się ją przekonać, że rzeczywiście miłosierdzie Boga nie jest nieskończone, a w jej przypadku szczególnie – to dusza wraca do szatana, do swojego opłakanego stanu dodając zgorzknienie domniemanym odrzuceniem ze strony Boga.
Nie wiem, czy udało mi się wyjaśnić, na czym polega ta różnica. I tak post wyszedł nieludzko długi, choć wiem, że nie napisałam wielu rzeczy, które mogłyby tutaj być pomocne... Polecam jeszcze artykuł Dariusza Pietrka o jodze i chrześcijaństwie.
Na koniec jeszcze odniosę się do „braku pewności zbawienia”, którą zagubiłam odpowiadając na pytania w pierwszej części. Otóż moim zdaniem, ponieważ znam zjawisko, o którym mówi pan Tekieli, jest to po prostu nieścisłość. Chodzi o to, że osoba doświadcza nie „braku pewności zbawienia”, ale pewność braku zbawienia. Jest to przeświadczenie, że cokolwiek się nie stanie i tak jest się już potępionym, a wszystko w życiu jest już stracone na wieki. Szatan przez takie dręczenie prowadzi duszę pozbawioną wiary do rozpaczy (podobne udręki mogą przeżywać mistycy, z tym że w ich przypadku – ponieważ posiadają mocną wiarę – kuszenie do rozpaczy ponosi porażkę i tylko wzmacnia zaufanie Bogu ponad wszystko, nawet ponad przekonania własnego serca). Jest to też broń, której używa wobec duszy, która chce wrócić do Boga – jeśli uda mu się ją przekonać, że rzeczywiście miłosierdzie Boga nie jest nieskończone, a w jej przypadku szczególnie – to dusza wraca do szatana, do swojego opłakanego stanu dodając zgorzknienie domniemanym odrzuceniem ze strony Boga.
To jest to, co zawierało się w słowach „brak pewności zbawienia” (przypomnę, pan Tekieli jest dziennikarzem, nie teologiem ;) ).
I to chyba tyle na ten temat... :)
I to chyba tyle na ten temat... :)