Zostać męczennikiem
– ma sens. Ale nie byle jakim, tylko chrześcijańskim. Tylko takie
wyjdzie na dobre nam i przyniesie owoc, o jakim krótkowidzom się
nie śniło.
Ostatnio już parę
razy usłyszałam od kobiet, które odchodziły od mężów: „Nie
zamierzam być męczennicą”. Nie będę tu jednak roztrząsać
rodzinnych dramatów, które każą komuś podjąć tak bolesną
decyzję, ani też mierzyć poziomu niedojrzałości, która wiedzie
innych do zabarykadowania się w wiecznie trwającym, niewymagającym
zaparcia się siebie dzieciństwie.
Chodzi o samo
męczeństwo.
Po chrześcijańsku.
Bo źle się nam ono
kojarzy: jako patologiczna depresyjna rezygnacja wobec doznawanej
przemocy. Albo też dokładnie odwrotnie: jako sztuka
emocjonalno-moralnego szantażowania wybranych osób poprzez
ostentacyjne poświęcanie się i zapracowywanie się na śmierć.
Może jeszcze komuś kojarzy się jako interes z Zaświatami – taka
islamska promocja łatwego wstępu do Raju.
Tymczasem męczeństwo
po chrześcijańsku to miłość. Brzmi sztampowo, prawda? Powiedzmy
to więc inaczej: to przełożenie czegoś, a właściwie kogoś,
ponad własne dobro, własne pragnienia, własne życie. To właśnie
jest miłość. Oddanie życia dla kogoś, za kogoś. Trudna jest ta
miłość, właściwie niemożliwa do zrealizowania bez odpowiedniego
punktu odniesienia. Tym odniesieniem jest Krzyż i Zmartwychwstanie
Jezusa Chrystusa, a konkretniej moje własne życie wieczne i jego
cena – wyższa, niż cokolwiek innego na tym świecie.
Jeśli przed oczami
mam ten punkt odniesienia w stosunku do mojej osoby, zachowuję go
również w stosunku do osoby, którą kocham. Jeśli zaś tracę go,
mój egoizm i płytkość bytu prędzej czy później zwycięży moje
dobre intencje i powiem sobie: dość! Czemu mam pozwalać moim siłom
uchodzić a moim marzeniom obracać się w pył? Czemu nie może być
w życiu „po mojemu”? Czemu nie można żyć dla siebie, dla
swojej przyjemności i spełnienia?
Jeśli droga do
szczęścia, jaką proponuje mi Jezus, który najpierw umarł na
krzyżu, a dopiero potem zmartwychwstał i wstąpił do Nieba, nie
jest moim świadomym wyborem, to perspektywa męczeństwa napawa
lękiem i buntem. Dla instynktu samozachowawczego jest ono przecież
złem najgorszym z możliwych. Bez wiary Synowi Bożemu, nadziei na
Życie Wieczne i miłości większej, niż miłość własna nikt nie
jest w stanie zapanować i nakazać milczenie swojemu instynktowi.
Dziś wspominamy św.
Maksymiliana. Wszyscy go podziwiamy, ale jego męczeństwo – jak
męczeństwo wszystkich innych świętych – jest „wisienką na
torcie”, ostatnim aktem długiego przygotowywania się przez całe
życie do dokonania właśnie takiego wyboru. Przygotowania, które
nie wiedziało, do czego przygotowuje. Dojrzewania miłości, która
nie wiedziała, w jaki sposób ostatecznie się wyrazi. Śmierć
męczeńska w chrześcijaństwie jest łaską wstąpienia dokładnie
w krwawe ślady Chrystusa. Łaskę otrzymują ci, którzy potrafią
ją docenić i jej wyczekiwać z pokornym drżeniem – czy godnie po
tych śladach będą stąpać do końca.
Łaskę tą
doceniają zaś ci, którzy wiedzą, ile kosztuje życie wieczne. Ci,
którzy dojrzewają w miłości z dnia na dzień, którzy „ćwiczą”
wybór Krzyża Chrystusowego z dnia na dzień.
Tak, wiem, pięknie
to brzmi, ale jak rozpoznać, kiedy to jest autentyczne, a kiedy
tylko patologię samoumęczenia pudruje się wielkimi słowami? Pan
Jezus mówi: „Po owocach ich poznacie”. Samoumęczenie jest
udręką dla otoczenia. Jest suche, bezpłodne i pozostawia po sobie
gorycz i niepokój. Dojrzewanie do prawdziwego męczeństwa przynosi
owoc – spójrzmy na św. Maksymiliana. Pozostawia po sobie drogę,
która pociąga następne pokolenia. Dla otoczenia – w tajemniczy,
ale pewny sposób – jest źródłem życia, radości i pokoju.
Odwagi. Warto żyć
i umierać dla „Stawki większej, niż życie”.