17 lutego 2010

memento mori - osobiście


W jakiś sposób znalazłam się na świecie. Nie pamiętam dokładnie, jak to się stało, ale fakt faktem – jestem. Moje własne życie przeżywam odtąd w pierwszej osobie. Przydarzyło mi się dzieciństwo, wiek chmurny i durny, młodość i to teraz – też mi się przydarza.

Parę rzeczy, parę miejsc, parę dni i nocy, paru ludzi – wszystko osobiście i niezapomnianie naruszyło granicę mojej monady. Co gorsza, narusza do dziś. Przydarza mi się zło i dobro – osobiście. I walka, własne zwycięstwa i własne porażki.

 
Bóg. On przydarzył mi się najosobiściej. Darzy mi się i – daj Bóg – darzyć się będzie po wieki wieków.





Darzy mi się to życie moje jedyne. I  śmierć też mi się kiedyś przydarzy. W pierwszej, nie innej osobie. A po śmierci wieczność – tak bardzo moja, jak i przemijanie.




Czemu nie myślimy o sobie w pierwszej osobie od początku do nieskończoności? Memento mori. Pokora uskrzydla.








te i inne zdjęcia można znaleźć na tej stronie

10 lutego 2010

w pięknym języku arabskim

Jakiś czas temu wspominałam o św. Charbelu. Dziś zachęcam do obejrzenia filmu hagiograficznego w tytułowym "pięknym języku arabskim" (ma napisy po angielsku).
Tym, którym tytuł pobrzmiewa koranicznymi surami chcę przypomnieć, że język arabski jest również językiem chrześcijan Bliskiego Wschodu, którzy byli nimi w czasach, kiedyśmy strugali Światowidy, a i plemię Kurajszytów dalekie było od monoteizmu.
W tym jezyku modliło się wielu świętych (i powinno modlić się ich coraz więcej, więc uprasza się o modlitwę za  prześladowanych chrześcijan z Bliskiego Wschodu).

Pozdrowienia mnichów, czy "Ojcze Nasz" umierającego Charbela brzmią w moich uszach jak muzyka... (wiem, mam nieprzemijającą słabość)

3 lutego 2010

Pierwszy Krok


(felieton do naszej FMM-owskiej gazety, numer poświecony dialogowi)
Temat numeru to dla mnie dość łakomy kąsek, a to z powodu mojej pracy magisterskiej, która traktuje o dialogu międzyreligijnym i deklaracji „Dominus Iesus”. Jakkolwiek jest to mieszanka wybuchowa, która rozpala umysły słynnych teologów do czerwoności, nie mam serca zamęczać Was skomplikowanymi wywodami na ten temat. Felieton będzie o czym innym. O milczeniu. Dziwne, prawda? To akurat zasługa moich teologicznych poszukiwań, kiedy to wśród wielu entuzjastycznych prac na temat dialogu międzyreligijnego trudno mi było znaleźć odpowiedzi na najbardziej podstawowe pytania.
Pewnego dnia doszłam do wstrząsającego odkrycia. Nie umiem mówić! Oczywiście, nie chodzi o to, że nie umiem ubrać myśli w słowa. Chodzi o to, że tak naprawdę, nie panuję nad moim językiem. To tak, jakbym do podlewania małego zagonka używała strażackiej gaśnicy, która co rusz wymyka mi się z rąk i zalewa cały ogród.  Chodzi nie tylko o nieopanowanie, ale także o lekkomyślność. Tak, jak w niemy podziw wprawia mnie obserwowanie kiełkującego w czyimś sercu dobrego słowa, tak z przerażeniem śledzę zwinność słów złych, które potrafią się niewiarygodnie przepoczwarzać. Z przecinka, przez westchnienie, znamienne niedopowiedzenie, żart rzucony na gorąco, w plotkę, oskarżenie, a w końcu jest jedynym, co mamy do powiedzenia.
Co z milczeniem? Przecież, żeby dialogować, trzeba się wypowiedzieć.
Przychodzą mi na myśl dwie opowieści: Pierwsza to historia francuskiej malarki, która uczyła się chińskiej kaligrafii u jednego ze starych mistrzów. Podczas, gdy na uniwersytecie inni studenci zgłębiali tajniki tej sztuki, ona, bodaj przez rok, dzień w dzień ćwiczyła pisanie poziomej kreski. Mistrz ciągle był niezadowolony. Ona sama odkryła, że do tej pory tak naprawdę nie panowała nad pędzlem. Cóż to jest, pozioma kreska? Cóż to jest, milczenie? Tak proste, że wydaje się oczywiste i nieistotne. Umiejętność rozpoczynania i kończenia poziomej kreski doprowadziła ową malarkę do prawdziwego mistrzostwa w tej dziedzinie. Och, jak by mi się przydała taka sprawność w otwieraniu i zamykaniu ust.
Pora na drugi obrazek: anegdota z życia Ojców Pustyni.  W pewnym klasztorze reguła pozwalała powiedzieć tylko jedno zdanie, raz w roku i to tylko do przełożonego. Zdarzyło się, że pewien zakonnik, po roku pobytu, powiedział: „Jedzenie jest nie do zniesienia!”. W następnym roku, przyszedł powiedzieć, że „Cele są niewygodne!”. Rok później rzucił tylko: „Odchodzę!”. Przełożony westchnął: „Wiedziałem, że tak się to skończy. Przez cały czas tylko narzekał...”. Mimo że ta anegdota jest o niezadowoleniu, chcę pokazać inną prawdę: praktykowanie milczenia sprawia, że dopuszczamy do głosu to, co rzeczywiście mieszka na samym dnie serca.
Milczenie jest pierwszym krokiem do wypełnienia Franciszkowych słów: Błogosławiony sługa, który tak kochałby i szanował swego brata będącego daleko od niego, jak gdyby był z nim i nie mówiłby w jego nieobecności tego, czego nie mógłby powiedzieć z miłością w jego obecności. (Np 25)