Pewnej soboty, uzbrojona w miotłę, wiadro i ścierkę, weszłam do naszego kościoła. I zaczęłam śpiewać. Śpiewam prawie bez przerwy, od rana do wieczora. Siostry nawet już nie pytają co, bo wiedzą, że to albo Bach albo Mozart albo Bóg-jeden-wie-co, bo ja sama tego nie wiem.
Więc, śpiewałam. Zanim doszłam do kraty z tyłu kościoła zorientowałam się, że to cały gotowy już temat i że to na pewno "coś" do Matki Bożej. Otwieram kraty - śpiewam. Stawiam wiadro, miotłę, wyjmuję telefon. Szybko. Dyktafon, zanim zapomnę. Uff... I wzięłam się spokojnie do sprzątania.
To było parę tygodni temu. A wczoraj? Znów sprzątam, a w głowie robię plany na popołudnie: modlitwa do św. Michała spokojnie stoi w kolejce do opracowania. Podkusiło mnie, żeby zajrzeć do dyktafonu. Odsłuchałam. Poraziła mnie oczywistość drugiego głosu. I popołudnie, ba wieczór do północy z głowy. Święty Michał, jak zwykle w mojej biografii, zręcznie chowa się za Matkę Bożą.
Domina Angelorum - i wszystko jasne...
Jaki z tego wniosek? Pewna życzliwie złośliwa siostra powiedziała kiedyś, że powinnam dostać do sprzątania bazylikę w Licheniu. Cóż, pewnie wtedy powstałaby Pasja według św. Jana ;)
Ave Regina caelorum (Witaj Niebios Królowo)