Dzieci mają pełne ręce radości. Łatwo im to przychodzi, dopóki nie wartościują rzeczy, które je cieszą. Śmieją się tak samo od ucha do ucha na widok rzeczy dużych i małych.
Z nami, dorosłymi jest gorzej. Dozujemy sobie uśmiech, jakby był towarem deficytowym. Jakby - jeśli nierozważnie ucieszymy się drobiazgiem i rzeczą oczywistą lub trwającą ułamek sekundy - miało nam zabraknąć radości na rzeczy istotniejsze.
Tymczasem mam uzasadnione podejrzenia, że dusza posiada mięsień radości. I to nie żaden tam gładki, co działa, kiedy mu się podoba, ale poprzecznie prążkowany - podległy naszemu chceniu. I jak to z mięśniami bywa, niećwiczony wiotczeje, a często używany jest w stanie poradzić sobie z coraz większym napięciem.
Dla nas, dorosłych dziecięca radość to sprawa ascezy - czyli ćwiczenia mięśni duszy. To decyzja o ustawieniu głębi ostrości, kiedy z wnętrza własnego serca wyglądamy na świat. I to decyzja odważna i bezkompromisowa: czy skupię się na moskitierze, która włazi w obiektyw i psuje mi zdjęcie? Czy na błękicie nieba i bieli pierwszego śniegu uparcie budzącego w każdym z nas małe śmiejące się dziecko?
Do dziś się uśmiecham na wspomnienie pewnego pierwszego śniegu na Zakarpaciu, kiedy ciemnym jeszcze porankiem, w drodze na Roraty, ja - poważna zakonnica - brodziłam przez nieodśnieżone chodniki miasta bawiąc się puszystą bielą, jakbym miala jakieś 30 lat mniej.
Miejmy w sobie nadmiar radości i nie wahajmy się jej użyć.