Nie sposób było nie popełnić tego wpisu przy takiej ciętej Ewangelii, jak dzisiejsza.
Bo kompromis, to nie tylko bakcyl, ale zmora i prawdziwa makro i mikro i w ogóle - w każdym wymiarze - zaraza. Taki malutki, niewinny i kulturalny. Cywilizowany, pełen kunsztu i ogłady. Nie wymaga wyrzeczeń - oprócz wyrzeczenia się (przynajmniej i na początku) własnego przekonania, hierarchii wartości...
Oczywiście, nie mówię o kompromisach życia codziennego. Chodzi o kompromis dotyczący życia wiecznego. Tu Pan Jezus jest... no właśnie: cięty! Mówi: ciąć! Jest takie pole, z którego nie można oddać nawet piędzi. Takie słowo, z którego nie wolno zetrzeć ani literki. Płomień wiary, od której nie wolno odpalić ogarka dla diabła.
Tymczasem i w wielkim świecie współczesnej teologii i w małym świecie codziennych zmagań z pokusami - dajemy się wodzić na kompromis. I jak w pierwszym przypadku na przykładach żywotów wielu tęgich umysłów widać jak na dłoni, że kompromis za kompromisem, dzieło za dziełem - oddalali się coraz bardziej od Prawdy, tak w przypadku drugim każdy zna gorycz wielokrotnych upadków w to samo błoto.
A przecież doskonale wiemy, gdzie trzeba było powiedzieć pierwsze i nieprzejednane: - Nie!