Kościół jest katolicki, a to znaczy, że powszechny. Czyli całe jego dziedzictwo należy do wszystkich jego członków. I odwrotnie: każdy z nas ubogaca (lub zubaża) cał Kościół. I to uprawnia do korzystania z oszałamiającego bogactwa Kościoła rozciągniętego w czasie i przestrzeni.
Jako franciszkanka spokojnie pełnymi garściami mogę (i to czynię) czerpać z doświadczeń św. Teresy od Jezusa, czy Ojców Pustyni. Pobożność różańcowa nie wyklucza praktyki Modlitwy Jezusowej, a zachwyt mojej słowiańskiej duszy nad Boską Liturgią nie umniejsza wcale mojego przywiązania do Tradycji Łacińskiej. Z bogactwa Kościoła Powszechnego wolno a nawet należy korzystać. Gdzie jest więc pies pogrzebany?
W powierzchowności i „ułańskiej fantazji”.
Najlepiej i najszybciej, choć pewnie nieco boleśnie, będzie pokazać to na przykładzie:
A tu, eklektycznie, serwuje się ją oderwaną od korzeni i kontekstu, połączoną (nie)zręcznie z technikami medytacji Dalekiego Wschodu.
Modlitwa Jezusowa jest duchową drogą, ale podana w taki sposób, dokąd zaprowadzi?
Druga strona medalu jest nie mniej ważna: dalekowschodnie techniki medytacyjne też mają swoje korzenie, pień, gałęzie, „szkoły” i swój cel, do którego prowadzą. Nie są dziełem przypadku i zostały opracowane i wypróbowane przez pokolenia dążące do nirwany.
Protekcjonalną naiwnością jest sądzić, że ludzie z naszego pokolenia mają prawo i w ogóle są w stanie zerwać gałęzie czy liście z tak różnych drzew i sprawić, żeby stały się żyjącym i przynoszącym dobre owoce nowym drzewem.
Podobnych przykładów można by przytaczać jeszcze wiele. „Ubogacanie” liturgii egzotyką kulturową czy – co gorsza – elementami obcych kultów jest wdzięczną przestrzenią dla takiego bezowocnego eklektyzmu. Czasem ma to swoją tragikomiczną stronę: jak np. namiętne używanie protestanckich (a więc nie uznających realnej obecności Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie) piosenek przy nabożeństwach z wystawieniem Najświętszego Sakramentu. Albo też ułańska fantazja odkrywców „prawdziwej pobożności Starożytnego Kościoła” (ale o tym wspominałam już w Atlasie pod literką A).
Cóż więc, nie wybierać? Nie ubogacać? Ależ tak! Ale z pokorą i uczciwością intelektualną: poznając tak własne dziedzictwo, jak i to, które przyciąga serce swoją odmiennością. Z roztropnością, żeby nie popaść w bałwochwalstwo. I bez łakomstwa, które wszystko pochłania, ale nigdy nie nasyca.