To było dobrych kilka lat temu. Miałam wtedy szczęście przez
jeden letni miesiąc żyć jako pustelnica na skraju pewnej malowniczej
miejscowości nad brzegiem Dunaju. Raz dziennie schodziłam do miasta na Mszę
Świętą, mieszkałam bowiem na zboczu pagórka, niedaleko wejścia do rozległych
lasów, paręset lat temu również zamieszkałych przez węgierskich pustelników.
Zaraz po Mszy, o ile nie musiałam zrobić zakupów, wracałam na górę do mojej
samotni nie zamieniwszy słowa, no może poza zwykłym pozdrowieniem.
Postanowiłam wtedy co tydzień chodzić z pieszą pielgrzymką
do odległego o jakieś dziesięć kilometrów opactwa cysterskiego. Środowym
porankiem zeszłam do głównej drogi prowadzącej do sąsiedniej miejscowości. Cóż
za błąd popełniłam! Idąca samotnie skrajem drogi siostra zakonna (gatunek sam w
sobie rzadki na Węgrzech) to łatwy łup dla serdecznej węgierskiej życzliwości.
Na początku zdecydowanie, a grzecznie, z niemałym zakłopotaniem odmawiałam kolejnym
kierowcom, którzy proponowali mi podwiezienie. W końcu nie było żadnego widoku
na uniknięcie towarzystwa homo sapiens i do Kismaros dojechałam samochodem.
„Z powrotem idę lasami.” – postanowiłam sobie nieco
zirytowana moim brakiem przewidywania. Miałam tylko miesiąc na bycie pustelnicą
i każdy dzień całkowitej samotności był cenny jak złoto.
Ale i to się nie udało, albowiem reżyserem całego
przedsięwzięcia nie byłam ja, ale Opatrzność Boża.
Mszę Świętą u cysterek odprawiał, bardzo zresztą pobożnie,
pewien nieznany mi paulin z pobliskiego (jakieś 20 km od mojej pustelni)
sanktuarium maryjnego. Po Mszy wystrzeliłam jak z procy, żeby nie wdać się w pogaduszki
z ludźmi wychodzącymi z kaplicy. Na próżno. Już po paruset metrach zatrzymał
się przy mnie samochód (a to pech…). Szyba się opuściła, a zza niej wychylił
się ów paulin. Mój stan gotowości do obrony samotności w mig starł na proch
pytaniem, którego najmniej się spodziewałam:
- Siostra jest Polką?
- Czy… ja mam to wypisane na czole? – wykrztusiłam
zaskoczona, a oczy pewnie miałam wielkości piłeczek pingpongowych.
- Nie, ale jakoś tak przyszło mi do głowy. – zakonnik nie dał
się zbić z pantałyku moją mało towarzyską odpowiedzią.
– Gdzie siostra idzie?
Powiedziałam.
Cóż było robić? I tak mój samotny
poranek anieli ponieśli… Ale – jak się okazało – to nie był wcale koniec, tylko
początek.
I tak dalej i tak dalej. Życzliwość
i ciekawość niemal bezgraniczna – pomyślałam sobie mało pochlebnie o moim
przygodnym kierowcy.
Miał wrodzoną umiejętność wytrącania
mi zdystansowania z ręki.
I tak, od następnej środy
przynajmniej raz w tygodniu przemykałam o świcie przez lasy do Márianosztra,
skąd węgierscy paulini wyruszyli niegdyś do Polski.
Tam się umacniała moja zasada
nieoczywistości, wzmocniona ciężkim pakunkiem z ciastami, którym zostałam
równie niespodziewanie obładowana pod koniec mojego pobytu w Nagymaros przez
kobietę, która porwała mnie spod kościoła do swojego domu.
Kiedy w mojej samotni rozpakowywałam ten podarunek, zrozumiałam, że nie zrobiłam NIC, ani też nie byłam NIKIM, komu by się z JAKIEGOKOLWIEK tytułu należało to, żeby otrzymać to, co otrzymałam, włączając w to urokliwy domek letniskowy z ogrodem wypożyczony od franciszkanów, który mogłam nazywać moim eremem.
Tak to życzliwość ludzka stała się dla mnie nieoczywista. I od tamtej pory za każdym razem budzi radość, zaskoczenie, zachwycenie i wdzięczność. Każda.