Chile-Copiapo, 4 marca 2010
Od czasu do czasu myślą i pamięcią przybywam do Ojczyzny. Pokonuję w ten sposób prawie 15 tys. km, by znaleźć się na polskim wybrzeżu i popatrzeć na słońce, które ukrywa swą nagość, zanurzając się w morskiej otchłani, przedzieram się przez kosodrzewinę, by wspiąć się po górskiej perci, towarzyszę wzrokiem zimnym prądom, gubiącym się w meandrach Zawiśla, niekiedy zatrzymuję się, by wypić z przyjaciółmi dobrą kawę w kawiarence „Pod Słodką Borówką” na wrocławskim rynku, wsuwam się niepostrzeżenie w zacisze nawy gnieźnieńskiej katedry, by powierzyć Stwórcy wszystkich tych, którzy towarzyszą mojej misji.
Należę do Zgromadzenia Misjonarzy Klaretynów. Od kilku lat żyję i pracuję na kontynencie Ameryki Południowej. Nade mną rozciąga się niebo z Krzyżem Południa na pierwszym planie i całkiem innymi konstelacjami gwiazd niż te, do których Wy jesteście przyzwyczajeni. Wokół mnie góry, pod nogami piach. Dziś chodzę po ulicach, których nazwy w niczym nie przypominają nazw ulic wrocławskich, brzmią obco w językach Indian – np. Copayapu czy Colipi. Zamiast pięknej katedry ze strzelistymi iglicami widzę małe, odrapane domy, najczęściej zbudowane z adobe, czyli cegły zrobionej z budulca, którym jest błoto, woda i słoma lub sucha trawa. Na ulicach zamiast klombów kolorowych kwiatów spotykam, a czasami nawet potykam się o wałęsające się, bezpańskie psy. Horyzont z kolei wypełniają góry i pagórki, pomarszczone jak papier, przygnębiające jednostajną szarością. Za to niebo codziennie jest lazurowe, bez jednej chmury. To w jakiś sposób rekompensuje monotonię barw, do których przywykłem przecież w Ojczyźnie. Moje miasto nazywa się Copiapo i leży na skraju pustyni Atakama, najbardziej suchej ziemi na świecie, w kraju, o którym już na pewno wielokrotnie słyszeliście – w Chile.
Gdy posłano mnie do Copiapo, musiałem jechać 12 godzin autobusem ze stolicy Santiago. Po przyjeździe oczom moim ukazał się widok, który na początku szokuje i przygnębia: bieda i ubóstwo otulone w kolor szarości. Tak na pierwszy rzut oka wygląda pustynia i miejscowości na jej obszarze. Deszcz pada u nas co 8 lat.
Chile jest jednak cudownym krajem, pięknym i bogatym, przy czym bogactwo należy do garstki ludzi, większość żyje bardzo ubogo. W hymnie narodowym śpiewamy, że Chile to „kopia Raju”. I tak jest rzeczywiście – na obszarze, który ciągnie się przez prawie 5 tysięcy kilometrów (to odległość od Moskwy do Lizbony!), znajduje się wszystkiego po trochu: góry, pustynię, wulkany, ocean, jeziora, rzeki, lasy...
Natura jest dobrem, z którego korzysta wielu ludzi, nie zawsze jednak jej prawa pozwalają czuć się bezpiecznie i żyć spokojnie. Wszyscy Chilijczycy wiedzą, że żyją w „strefie ognia”, z którego nie spoób uciec, i przed którym nie zawsze da się uchronić. W swojej historii naród chilijski doświadczał wielu kataklizmów: trzęsień ziemi, powodzi, tsunami, wybuchów wulkanów (z najwyższymi na świecie!); poddawany był też wielu zawirowaniom politycznym i ekonomicznym, w czasie których ginęły setki, a nawet tysiące ludzi. Bliższe i bardziej konkretne informacje o Chile znajdziecie w innych źródłach, takich jak encyklopedie, książki geograficzne czy internet. Ja zaś chcę Wam opowiedzieć w skrócie o tym, czym żyjemy ostatnio, co też jest głównym motywem mojego listu do Was.
Piszę w imieniu wielu tysięcy Chilijczyków (ośmielę się nawet twierdzić, że w imieniu wielu milionów), którzy są dla mnie jak Rodacy. Od początku mojego pobytu tutaj, pokochałem ten kraj i traktuję go jak moją drugą Ojczyznę. Z krwi i kości jestem Polakiem, z czego jestem dumny, lecz czuję się też Chilijczykiem „de corazon”, czyli w sercu. Bliski mi jest każdy skrawek najczystszego na świecie tutejszego nieba; uwielbiam tutejszą kulturę i tradycję; nauczyłem się języka moich sąsiadów, znajomych i wiernych, którym posługuję jako misjonarz. Dzięki temu mogę ich rozumieć, cieszyć się z nimi, przeżywać ich radości i smutki. Nigdy bym nie uciekł z tego kraju, nawet gdyby ziemia potrzęsła nami najmocniej, jak tylko potrafi. To jest już moja ziemia.
To ona właśnie, kilka dni temu, potrząsnęła nami tak mocno, iż skutki tego odczuło prawie 8 milionów ludzi. Statystyki mówią, że w Chile występuje około 200 wstrząsów sejsmicznych w ciągu miesiąca. Większość z nich jest dla ludzi nieodczuwalna, rejestrują je jedynie specjalistyczne urządzenia. Od momentu, kiedy wprowadzono je do użytku, w Chile odnotowano jedne z największych trzęsień ziemi w historii ludzkości. Najmocniejsze wystąpiło w roku 1960 w mieście Valdivia na południu Chile. Osiągnęło 9,5 stopnia w skali Richtera (skala mocy wstrząsu według tego pomiaru kończy się na 10 stopniach). Od tamtej pory miało miejsce wiele innych trzęsień, których efektem były zniszczenia materialne i setki zabitych ludzi. Przedostatnie zdarzyło się w roku 1985, zginęło wówczas około 200 osób.
Ubiegły rok dla tysięcy ludzi z południa Chile był wprost katastrofalny. Odezwał się tam wulkan Chaiten, uważany za nieczynny (statystyki wymieniają około 3000 wulkanów na obszarze Chile, w tym prawie 500 uznanych jest za czynne). Zniszczył ogromny obszar ziemi. Ludzie musieli opuścić swoje domostwa prawie na zawsze; liczne miejscowości zamieniły się w „miasta widma”.
Obecny rok rozpoczęliśmy równie nieszczęśliwie. W historii i ludzkiej pamięci na zawsze zapisze się dzień 27 lutego, godzina 3,34 nad ranem. Podziemne ruchy tektoniczne wywołały trzęsienie ziemi wynoszące w skali Richtera 8,8 stopnia. Jest to piąte trzęsienie ziemi w historii pod względem mocy. Wystąpiło na przestrzeni około 1000 km. Nigdy dotąd wstrząs nie obejmował tak wielkiego obszaru. Oblicza się, że jego siła była 700 razy większa od trzęsienia na Haiti, którego świadkami byliśmy jeszcze tak niedawno.
Ja mieszkam około 1300 km od miejsca, które uznaje się za epicentrum wspomnianego trzęsienia. Do wstrząsów nieco już „przywykłem”, choć zawsze jestem niespokojny, nigdy bowiem człowiek nie wie, jak mocny i jak długi będzie wstrząs. Przeżyłem już momenty, kiedy jedynym sposobem ratunku była ucieczka z domu na ulicę. W rzczywistości są to sekundy, w czasie których musisz zareagować właściwie, by nie zostać przygniecionym i zawalonym stertą kamieni, adobe czy innych części walących się domów, gdy „temblor”, czyli wstrząs, zamieni się w „terremoto”, czyli prawdziwe trzęsienie ziemi.
Pamiętnej nocy 27 lutego spałem spokojnie jak wiele rodzin i znajomych. Obudziły mnie odgłosy ruszających się ścian i mebli; mój dom zaczął się kołysać. Obrazy na ścianie przypominały wahadło ściennego zegara. Trwało to ponad minutę, co od razu czyniło go podejrzanym; zazwyczaj wstrząs nie przekracza kilku lub kilkunastu sekund. Dziwne kołysanie „na fali” powoli się uspokajało. Układałem się ponownie do snu, gdy mnie obudził telefon moich znajomych. Ostrzegali, że powinienem jak najszybciej schronić się w bezpiecznym miejscu; oni, całą rodziną, stali już na ulicy w oczekiwaniu na to, co może nastąpić.
Zgasło światło. Tak zwykle dzieje się przy większych wstrząsach. System odcinania prądu jest automatyczny i ma na celu zapobieganie pożarom oraz innym tragediom z tym związanych. Następnie urwała się łączność we wszystkich telefonach stacjonarnych i komórkowych. W ciemnościach nie sposób było porozumieć się z kimkolwiek, nikt też nie miał dokładnych wiadomości o kosekwencjach doznanego wstrząsu. Ktoś ze znajomych otworzył radio na baterie. Stacje chilijskie nie działały. Dochodziły do nas jedynie relacje zza wysokich Andów, z Argentyny. Dowiedzieliśmy się, że południe kraju, począwszy od stolicy kraju Santiago, objęło silne trzęsienie ziemi. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że ogrom kataklizmu przechodził wszelkie wyobrażenia. W kilkanaście sekund tysiące ludzi straciło dach nad głową, setki z nich zginęło pod gruzami walących się domów. W ciemnościach nocy wydobywały się krzyki i wołania o pomoc tych, którzy pozostali jeszcze przy życiu. Ludzie uciekali na oślep, donikąd. Nikt nie wiedział, gdzie i jak może się ocalić. Rodzice zaczęli rozpaczliwie poszukiwać swoich dzieci, które jeszcze przed chwilą spały spokojnie w domach, a teraz albo były pod gruzami, albo zagubione krzyczały o pomoc. Ocalone dzieci wołały swoich rodziców i najbliższych.
Ludzie w wielu miejscowościach nadmorskich nie zdąrzyli jeszcze ochłonąć po uderzeniowej fali wstrząsu, gdy nastąpiła kolejna, tym razem od strony Oceanu. Ocean Spokojny tej nocy stał się niespokojny, bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Ogromne fale tsunami wdzierały się w głąb lądu, niszcząc wszystko na swojej drodze, a potem wciągając za sobą w otchłań całe domostwa i ludzkie życie. Był to jeden z ostatnich dni lata, kończyły się wakacje. Wielu turystów korzystało jeszcze w odpoczynku w nadmorskich miejscowościach. Jedni zdążyli uciec, innym się to nie udało – Ocean „połykał” ich, niczym wielki morski potwór, w obecności zrozpaczonych sąsiadów, przyjciół i pozostałych członków rodzin. O świcie oczom ocalałych ukazał się wielki „księżycowy krajobraz”. Co kilka godzin powtarzały się kolejne wstrząsy, choć już z mniejszą mocą (w ciągu kilku dni, począwszy od pierwszego, było ich około 150!). Każdy z nich wywołuje panikę i strach. I tak jest do dziś.
Minęło zaledwie kilka dni od sobotniego trzęsienia, którego siła przesunęła oś Ziemi o 8 cm, a dwie wyspy na Oceanie podniosły się o dwa metry. Na znacznym obszarze południowej części Chile, w dużych miejscowościach, takich jak: Concepcion, Constitucion, Talca, Curico, a także w wielu mniejszych, sytuacja wciąż jest dramatyczna; sceny, jakie docierają do nas poprzez relacje telewizyjne są prawdziwie dantejskie. Ludziom brakuje wody i żywności. Śpią, a raczej czuwają, na ulicach. Wołają rozpaczliwie o pomoc, przede wszystkim dla dzieci. Setki poszkodowanych wymagają natychmiastowych interwencji lekarskich; szpitale w większości zawaliły się. Powoli dociera pomoc międzynarodowa, ale wciąż za wolno i za mało. Przypomnę tylko: prawie 1.5 miliona ludzi nie ma domów.
Kochani Rodacy. Piszę Wam o tym wszystkim nie dlatego, by zrobić na Was wrażenie. Dużo wiadomości dociera do Was z radia, telewizji, prasy czy internetu. Każdy je odbiera po swojemu: jedni reagują na to bardziej wrażliwie, inni mniej, jeszcze innym jest to po prostu obojętne. Nie mnie to oceniać. Osobiście nie potrafię spokojnie przyglądać się wszystkiemu, siedząc z założonymi rękami, co najwyżej ocierając rękawem oczy pełne łez, z wyrazem żalu i smutku na twarzy. Wiem, że reakcja musi przybrać inny wymiar. W naszej parafii w Copiapo, podobnie jak i w innych, jak we wszystkich szkołach oraz wielu organizacjach i zakładach, rozpoczęliśmy akcję pomocy. Jest ona jednak niewystarczająca. Dlatego też ośmielam się zwrócić o pomoc także i do Was, o pomoc konkretną i na miarę Waszych możliwości.
Chile w swojej historii wielokrotnie już podnosiło się z ziemi, którą – jak już wspominałem – uważają za „kopię Raju”, ale która czasami zamienia się też w prawdziwe „piekło”. Chilijczycy wielokrotnie pokazali, że potrafią się wzajemnie wspierać, solidaryzując się z najbiedniejszymi i najbardziej poszkodowanymi. Cierpienie, ból i śmierć mogą odebrać nadzieję jednym, ale też są w stanie wyzwolić w innych cały ich ludzki potencjał dobra. Tak działo się i tak się zawsze dzieje w historii narodów, ludów i całego świata. Tak też będzie i tym razem w mojej drugiej Ojczyźnie – wszyscy jesteśmy o tym przekonani. Pomoc nadchodzi ze wszystkich stron. Ludzie biedni podają rękę innym ludziom biednym – i to jest chyba najbardziej optymistyczne.
Chcę Was zachęcić, byście przyłączyli się do tych, którzy w geście solidarności podają nam rękę. Żyjemy bardzo daleko od Was, ale jest to tylko odległość geograficzna, kilometry bowiem w tej sytuacji nie mają znaczenia; najważniejsze jest to, byście byli gotowi do pomocy. Nie chcę Wam podpowiadać, co i jak trzeba robić, by zebrać kilka groszy, za które potem kupimy żywność, wodę, koce, namioty, odzież, lekarstwo, mleko i pieluchy dla małych dzieci. To na początku jest najpilniejsze. Wiem, że macie dużo dobrej woli – skonkretyzujcie ją. Tak naprawdę nie jest ważne, ile ofiarujecie – dziś każdy grosz dla nas i moich Rodaków z południa Chile ma wartość życia, które walczy ze śmiercią. Razem potrafimy zrobić wiele. Razem potrafimy zmienić ten świat, dając innym – których nawet nie znacie, nigdy nie widzieliście i chyba nigdy nie poznacie – radość na powstanie z trzęsącej się wciąż ziemi, a także wiarę w to, że „trzeba spieszyć się kochać ludzi, bo szybko odchodzą”. Dzięki temu odległość między nami tak bardzo się zmniejszy, że poczujecie uścisk dłoni wdzięczności Waszych braci i sióstr z Chile.
Niełatwo jest prosić o pomoc, wiedząc, że wokół Was potrzeb wciąż jest tak wiele. Niełatwo jest wyciągać rękę, która czeka nie tylko na kromkę chleba i kubek wody, ale przede wszystkim na „kawałek” ludzkiego serca.
O to SERCE z pokorą Was proszę, Młodzi Przyjaciele, w imieniu milionów Chilijczyków, pamiętny słów polskiego Wieszcza, które brzmią jak odpowiedź na ewangeliczną prośbę Jezusa o miłosierdzie: „Miej SERCE i patrzaj w SERCE”.
Krzyż Południa na chilijskim niebie pozwala nam wciąż wierzyć, że KRZYŻ CHRYSTUSA ostatecznie zwycięży.
Czas, by zakończyć ten list. Jest godzina 320 nad ranem. Myślę o Was, bo w tej chwili budzicie się i wstajecie, by udać się na lekcje czy do pracy. Myślę także o tych, którzy jeszcze nie śpią, bo nie mają gdzie i boją się kolejnego wstrząsu. Ja zaraz udam się na spoczynek – oni jednak nie...
Pozdrawiam Was serdecznie. Z błogosławieństwem,
o. Adam Bartyzoł
misjonarz klaretyn
Numer i nazwa konta dla tych, którzy usłyszą nasz
KRZYK NADZIEI O POMOC
Adam Bartyzołul. Poborzańska 7
03-368 Warszawa
Multibank
Rachunek złotówkowy: 59114020170000420207410873
Rachunek walutowy USD: 47114020170000451200600635
Rachunek walutowy EUR: 52114020170000431200600643
z dopiskiem: „Trzęsienie ziemi w Chile”.
Adres dla „Western Union”
Adam Bartyzol
Chacabuco 441
Copiapo-Chile
(informacja o wpłacie na „Western Union” pod adres: chilejesus@gmail.com).