Oglądam właśnie "Pio Atya", tak tak, po węgiersku. Nie, oczywiście, że nie rozumiem jeszcze wszystkiego (żeby nie powiedzieć, że większości...), ale jest to część mojej metody uczenia się języka, tym bardziej, że we wspólnocie prawie wszystkie jesteśmy cudzoziemkami więc mówimy "z akcentem", a rodowite Węgierki albo są w dość zaawansowanym wieku, albo też... same mówią z obcym akcentem (taki nabytek po wieloletnich misjach; ciekawe, czy ja też będę mówić po polsku z węgierskim akcentem).
Wróćmy jednak do o. Pio. Otóż dla mnie święty ten jest patronem przede wszystkim "od posłuszeństwa", a nie od uzdrowień, czy niezwykłych darów. Posłuszeństwo nie kojarzy się ze świętością, raczej ze słabością, zniewoleniem, zimnym wykonywaniem obowiązków, drabiną społeczną, czy takimi rzeczami. A szkoda, bo to wlaśnie posłuszeństwo jest jedym z głównych probierzy świętości.
Wykarmieni na ideałach niezależności, prawa do "liberum veto" i nieuświadomionych szczątkow dialektyki marksistwoskiej od razu kiwamy glową z politowaniem: tak, tak - bo święci mają być takimi "przodownikami pracy" dla biednych i naiwnych owieczek, żeby ich Kościół mógł trzymać w ryzach i strzyc. Nic bardziej mylnego. Kto tak tłumaczy posłuszeństwo w chrześcijaństwie udowadnia tylko, że nic z chrześcijaństwa nie rozumie. Posłuszeństwo bowiem jest najbardziej logiczną konsekwencją naśladowania Jezusa Chrystusa.
Nie będę tu przynudzać zbyt długim postem. Za to zachęcę do lektury... Biblii. Najlepiej od początku do końca :) Pozwolę sobie tylko zostawić kilka "kluczy".
- Relacja między ludźmi a Bogiem popsuła się przez nieposłuszeństwo. To właśnie nieposłuszeństwo (a nie seksualność) jest istotą grzechu pierworodnego. Nieuporządkowanie w sferze seksualnej to jedno z następstw.
- Historia Izraela, jak długa i szeroka, to historia Narodu, który jest nieposłuszny do granic niemożliwości.
- W Jezusie Chrystusie Bóg w końcu sam wytycza drogę posłuszeństwa, którą człowiek, dzięki człowieczeństwu i Bóstwu Jezusa może wreszcie przebyć, a i to, jak doskonale widać zwłaszcza w listach św. Pawła lub w 1 Liście św. Jana, tylko wspierany Bożą łaską.
Ciągle jeszcze możemy nie rozumieć posłuszeństwa i jego wagi, jeśli nie zorientujemy się, że nie chodzi tu o relację "rozkaz - wykonać". Nic z tych rzeczy. Po pierwsze: miłość - to jest źródło posłuszeństwa. Mówię "tak", bo tak kocham Drugą Osobę, że nie chcę powiedzieć "nie". Nie chcę powiedzieć "nie", ponieważ ufam tej Osobie i jestem pewna jej miłości do mnie. Pewność miłości wynika z tego, że to Druga Ososba zaryzykowała pierwsza i wyznała - udowodniła swoją miłość do mnie w sposób niedościgniony, nie czekając na rewanż, a nawet - powiedzmy sobie szczerze - ryzykujac odrzucenie jej i zmieszanie z błotem daru z własnej milości i życia. Jeśli wydaje się to zbyt oderwane od rzeczywistości, proszę pomyśleć przez chwilę o najszczęśliwszych chwilach milości swojego życia (myslę o "tym jedynym", czy "tej jedynej"). Czy wzajemne mówienie sobie "tak" nie jest właśnie rozognianiem miłości? Czy "nie" powiedziane miłości nie jest najboleśniejszą raną jaką może człowiek otrzymać?
Teraz wróćmy na ziemię. Tak się składa, że Chrystusowe "tak" Ojcu to poświęcenie życia przez mękę i śmierć na krzyżu. "Tak" do ostatniego tchnienia. Bardzo konkretne "tak", w którym niesprawiedliwość, niewdzięczność, kłamstwa, zdrady, cierpienia i sama męka, nazywane po imieniu (patrz choćby przesluchanie przed Kajfaszem), stają się instrumentem zbawienia przez miłość i posłuszeństwo. Ponieważ grzech zrodził się z nieposłuszeństwa, a jego ojciec powiedział "Nie będę służył!", droga wybawienia wiedzie nie przez ponowny bunt, ale przez doskonałe posłuszeństwo i pokorną milość.
W oczach diabła to objaw słabości. I tak stara się przedstawić to światu. Ale wystarczy spróbować zmagań przeciw wszelkim przejawom zła za pomocą dobra, a szybko można się przekonać, jakiego męstwa to wymaga. Jak niewiele wysiłku potrzeba, żeby na niesprawiedliwość odpowiedzieć krzykiem, gniewnie wytknąć małostkowość, domagać się swoich praw. Jak trudno podjąć z żelazną konsekwencją drogę miłości.Tak wobec siebie, jak i wobec innych. I od razu zaznaczam, że miłość nie boi się prawdy - wręcz przeciwnie, zawsze nazywa rzeczy po imieniu.
Posłuszeństwo świętych rodzi się z wpatrzenia się w Jezusa Chrystusa, przekonania o Jego miłości i chęci odpowiedzenia Mu tym samym. Brzmi niemal mistycznie, prawda? Nazwijmy to więc... rozpalonym żelazem. Aby nabrało kształtu musi spotkać się z lodowata wodą, a jeszcze bardziej z mało subtelnym młotem. A spotkanie to z pewnością nie będzie przyjemne. I takimi są właśnie okoliczności życia. Własna słabość, grzechy i irytujące nawyki naszych bliźnich, zdarza się nawet głupota (lub to, co nam się wydaje glupotą, a co w rzeczywistości może być po prostu bramiem ich zgody na nasz "geniusz") przełożonych, nieszczęśliwe okoliczności, choroby itp. itd. W tej boleśnie realnej mieszance wykuwa się równie realny kształt owego "tak". Tak, jak wykuło się "tak" Jezusa Chrystusa.
A bilokacje, czytanie w sercach, objawienia? Cóż, to tylko narzędzia "ku pomocy" wypełnienia Woli Boga. A stygmaty o. Pio, czy św. Franciszka? Czy otrzymałby je, gdyby nie pragnął całym sobą i ze wszystkimi konsekwencjami do ostatniego tchnienia i w każdych okolicznościach powtarzać za Chrystusem "tak"?
Ach, prawie bym zapomniała... Nie tak dawno pewien mądry karmelita powiedział mi, że diabeł wszystko jest w stanie podrobić; z wyjątkiem posłuszeństwa.
Nic dodać, nic ująć.