Jak to działa? Czemu czasami wystarczy jeden okrzyk
rozpaczy, obietnica, jęk, a czasem trzeba setek różańców, tysięcy godzin,
długich i łzawych lat?
Odpowiedź prosta i wyczerpująca, choć jednocześnie nie
zadowala: nie wiem. Jednak to nie głos bezradności, a… doświadczenia i – niech to
mądrze zabrzmi – pewnej apofatycznej wiedzy. Na ludzki język to przełożywszy,
chodzi o to, że jako człowiek nie potrafię przeniknąć ani rzeczywistości, ani
jej Twórcy.
Zdaje mi się przy tym, że sprawa nie jest zupełnie beznadziejna.
Można to jakoś ogarnąć wzrokiem rozumu, pod warunkiem, że nie pozbędziemy się
logiki wiary.
W sytuacji odwrotnej, kiedy wiemy lepiej od samego Boga, co
jest dobre i pożądane, jeśli tylko nie jesteśmy spętani własnym uporem, czas
oraz same teksty modlitw, rozszerzają nasze horyzonty. Zauważyłam to na samej
sobie, odprawiając Nowennę do Matki Bożej Rozwiązującej Węzły: kolejne dni
coraz bardziej oddają inicjatywę i ostateczny kształt rozwiązania problemu w
ręce Matki Bożej, która doskonale zna Wolę Bożą.
Trzecia rzecz to tytułowe skutki uboczne. Czy zauważyliście,
jeśli odprawialiście jakieś nabożeństwo lub nowennę wymagającą wysiłku i
wytrwałości, że z czasem sami zaczynacie się zmieniać? Nie tego oczekiwaliście,
zabierając się do modlitwy…
Kiedy pierwszy raz odprawiałam Tajemnicę Szczęścia, jasno
zobaczyłam, że w istocie poświęcam codziennie średnio pół godziny na rozważanie
Męki Pana Jezusa i przygotowywanie się do własnej śmierci. Jeszcze bardziej
przejmującym odkryciem było doświadczenie, jak po latach odmawiania ModlitwyJezusowej, serce jakby samo z siebie kruszeje coraz jaśniej widząc własną
grzeszność i korzy się przed Majestatem Boga, którego widzi w coraz jaśniejszym
świetle chwały i świętości. I to się dzieje tak właśnie, jakby przypadkiem. Efekt
uboczny, ale przez Boga wzięty pod uwagę i zaplanowany.
Rzecz już ostatnia: skuteczność. Najlepiej zaraz i według
naszych oczekiwań. Ale najczęściej – na szczęście dla nas samych i dla tych, za
których się wstawiamy – tak się nie dzieje. Znów, przekonała mnie o tym… mulina.
Kilka ładnych lat temu zajmowałam się trochę haftem
krzyżykowym. Za punkt honoru poczytywałam sobie „ratować” splątaną mulinę. Ile
czasu zajmowało mi znalezienie „kluczowej” nitki i „kluczowego” węzła… Bardzo
często, gdybym poszła za pierwszym wrażeniem, wszystko zaplątałoby się jeszcze
bardziej. Czasem traciłam już cierpliwość. Ale jedno szarpnięcie i węzeł stawał
się twardy jak kamień. Bywało też tak, że trzeba było się przeprosić z
nożyczkami. To była wielokrotnie powtarzana lekcja poglądowa, jak Matka Boża
zajmuje się splątanymi węzłami ludzkich losów i relacji… Ratuje nas przy tym także
z pychy: łatwo przewidzieć, co byśmy zaczęli mniemać o sobie samych, gdyby tak
raz i drugi po modlitwie, jak grom z jasnego nieba, runęło wysłuchanie.