Jeśli chodzi o duchy, to jestem bardzo sceptyczna. Nawet w przypadku Ducha Świętego nie dowierzam zbyt łatwo i zawsze wolę sprawdzić, czy to aby na pewno On wieje.
Nie wystarcza mi fakt, że może dawać siłę i entuzjazm. Może dlatego, że mój własny upór daje mi go tyle, że wystarczyłoby dla dziesięciu FMM. Podobnie też patrzę spod oka na ducha, który wypełnia mnie radością, zadowoleniem i daje mi poczucie spełnienia. Zwykłe zrealizowanie skrytych marzeń potrafi dać to samo. A przecież spełnienie marzeń nie jest imieniem Ducha Świętego.
Tak samo jestem wybredna wobec ducha, który mi wszystko wytłumaczy, podzieli świat równo na czarne i białe, wskaże jasny cel i przeciwnika, z którym mam walczyć. A co, jeśli ta interpretacja świata, choć logiczna, będzie fałszywa? Co, jeśli pomylę przeciwnika i zużyję siły w walce z wiatrakami?
Ostrożnie przysłuchuję się też duchowi, który wprowadza mnie na drogi doskonałości. Nie mówię o grubo ciosanym perfekcjonizmie. Historia uczy, że naiwnie ufając własnej pobożności, mogę nie tylko sama zabłądzić, ale i innych wprowadzić w ślepą uliczkę. A wtedy, im pobożniej i głębiej, tym gorzej.Na koniec wreszcie wolę poczekać cierpliwie nie tylko na pierwsze owoce działania ducha, ale na drugie i trzecie, wierząc, ze prawdziwy Duch Święty nie rodzi robaczywych zgniłek.
Wygląda na to, że przejmując się ostrzeżeniem św. Jana „Nie dowierzajcie każdemu duchowi, ale badajcie duchy, czy są z Boga”, zrobiłam się strasznym paranoikiem. Przecież wszystkie wymienione wyżej znaki, to znaki działania Ducha Bożego.
Wiem, że Duch Święty daje radość, siłę, determinację, jasne poznanie rzeczywistości, celu i przeciwnika, że udoskonala i upodabnia do Chrystusa i że Jego działanie zawsze przynosi owoce. Ale wiem również, że duch tego świata, własne zachcianki, a przede wszystkim zły duch, nigdy nie występują pod własnym imieniem, ale starają się przybrać pozory działania Ducha Świetego. A że człowiek jest człowiekiem, łatwo się może pomylić.
Dlatego wszystko musi przejść ostatni test: test na wierność Kościołowi. Brzmi niekonkretnie, prawda? Ale przez dwa tysiące lat zdali go wszyscy święci i oblali go wszyscy ci, którzy dali się zwieść. Ten test to stosunek do tego, co Kościół rzeczywiście mówi w swoim nauczaniu, to szacunek i zaufanie do papieża, to pokora wobec przełożonych, którzy – naznaczeni przez Kościół – reprezentują w danej sytuacji wolę Pana. To wreszcie zawierzenie Kościołowi bardziej, niż sobie samemu.
Brzmi to twardo i niesłychanie staroświecko, ale napełnia mnie niekłamanym podziwem szacunek św. Franciszka do kapłanów, którym było daleko do świętości; albo determinacja św. Teresy, która wielokrotnie prosiła, żeby zniszczyć to, co napisała, jeśliby znalazło się tam coś niezgodnego z nauką Kościoła; albo dyskrecja i delikatność Matki Założycielki wobec tych, którzy ją prześladowali.
Wiem, ładnie to wygląda na papierze i samej często mi nie w smak, kiedy kościelny test na Ducha Świętego wystawia na próbę moją szczątkową pokorę. Ale ciągle bardzo chcę być jemu poddawana, żeby mieć pewność, że ten duch, któremu oddaję moją osobę we władanie, to Duch Święty, a nie żaden inny duch.