8 maja 2010

o starym i młodym winie w rozmównicy Karmelu

Jak na Karmel przystało, rzecz dzieje się w ciszy. Jak na Londyn, w deszczu. Jak na mnie, na progu czasu.

Siedzę bliziutko przy kracie, jak dla mnie ciut za blisko. Z chęcią bym odsunęła krzesło, ale przecież nie wypada. Wpatruję się bezmyślnie w wypełnione drewnem dziury po starej kracie. Nowa ma wielki czarny zamek na środku: jest otwierana. Po chwili otwierają się nie tylko wewnętrzne okiennice, ale i - mimo wszystko, ku mojemu zdumieniu - krata. Na parę godzin dostaję to, co chciałam: pisma bł. Elżbiety od Trójcy Przenajświętszej. 

Siedzę przy stoliku i skanuję wzrokiem angielskie stronice jedną po drugiej. Déjà vu. Biblioteka Bobolanum, tamtoroczna jesień, na szkolnej ławce piętrzył się Rahner. I to na tyle podobieństw. Reszta - wszytko inne:

tam cisza biblioteczna, sucha od mnogości książek - tu cisza klasztorna i dżdżysta

tam z zegarkiem, żeby zdążyć do domu - tu, jak mi oznajmiono, mogę siedzieć nawet dzień cały

tam z ukrytym chichotem dywersanta, gromadząc wiadomosci o nielubianym teologu - tu w dwugłosie zgody i admiracji a nawet wspólnym prawie oburzeniu, że ktoś śmiał nie znać...

Ale najważniejsze to upojenie - przecież o winie mowa... a upojenia rozmaite bywają.

Rahnerowe poszło do głowy i napełniło niepokojem. Uczucia skłębiły się w buncie, jak przeciw fali wielkiej, której i tak nie zatrzymasz. Że to nie tak, nie tak, choć erudycją prostaczku fali tej nie dorównasz i nie wybronisz się, nie wypowiesz, co śmiesz zarzucać Rahnerowi, który wszak wielkim teologiem był. (jak to zachwyca, jak nie zachwyca?) I ten bunt bezbronny, choć podświadomie pewny słuszności sprawy, szaleje w żyłach, mącąc myśli i wytrącając słowa. Nawet wstać od stołu niełatwo, bo jak tu znaleźc linię prostą po takim trunku? (trunek ten antrop(r)ocentryzm się nazywa, jak później odkryłam)


Elżbietowy trunek ujmuje delikatnie od dna duszy. I pcha wewnętrzne ciepło do góry, do serca i rozlewa się po najmniejszych żyłach, nie dając czytać zbyt wiele na raz. Trzeba oczy oderwać choć na chwilę i spojrzeć - ot, choćby na mur za oknem. Trzeba wstać i zrobić choć parę kroków, zwyczajności zaczerpnąć, żeby znów być w stanie z przyjemnością zanurzyć usta duszy w tej "spiritu-ality".

Nie jako (prawie-)teolog wybrzydzam. 
Jako zwykły smakosz, co  w młodości spróbował starego, mówię: stare jest lepsze. Nasyca duszę i napełnia weselem, a nie pozbawia rozumu.


* * *
A tak już po czasie antenowym: niesamowicie pocieszający jest fakt, ze wiele świętych karmelitanek miało... hm... temperamencik w dzieciństwie :)

(a tu  londyński Karmel)