24 maja 2009

byłam majonezem...

Poniższy tekst spotkałam dość dawno, oczywiście (a jakże) przypadkiem... Zdążyłam już rozpropagować go to tu, to tam, ale ciągle pozostawał niedosyt dystrybucji.
Polecam go wszelkim konsekrowanym, zaglądającym tutaj, a także niekonsekrowanym, a mającym ciągoty do analogizowania, paralelizowania i ogólnie dość daleko idących skojarzeń...


Rzeczywiście, byłam świetnym materiałem na majonez. Teraz staram się przemielić na kromkę chleba - nie jest łatwo, ale... przy odrobinie Bożej wszechmocy - może się uda?... W każdym razie z pewnością to chleb jest posiłkiem, mocą którego Eliasz wyruszył na długi spacer. Nie majonez.

Przy okazji: wiele osób z pewnym zażenowaniem słucha tej diagnozy. Czasem odnosi ją wyłącznie do "zgniłego zachodu". Tymczasem wystarczy dobrze przyjrzeć się wspólnotom zakonnym, żeby zobaczyć, jak bardzo potrzebny jest nam powrót do Ewangelii, do umiłowania Nauki Kościoła i do poważnego potraktowania mądrości założycieli. Na temat stanu duchownego wylano już dostatecznie dużo (atramentu) proszku drukarskiego i zajęto wystarczająco wiele bajtów... Czas rzucić snop Światła w półmrok wirydaży...

Z drugiej strony:
Wszystkich chętnych do krytykowania i wieszania najwierniejszych przyjaciół człowieka na znanych i nieznanych osobach zakonnych (dziś dla przykładu znów słyszałam: Aaaaa czyyy ty jessssteśśś bbbbetanką? - zapewne i ja, i inne, i same siostry betanki mają serdecznie dosyć...) zapraszam jak najserdeczniej do gorącej modlitwy w naszej intencji. Ewentualnie do napominania osobiście i nie anonimowo.

To zdecydowanie bardziej odpowiedzialne, skuteczniejsze i... oczekiwane!

No, do tekstu marsz (wreszcie):

-->

Życie i śmierć życia konsekrowanego

Benedict Groeschel CFR
Wielu żyjących do dziś starszych ludzi pamięta, iż uczyła ich, formowała i opiekowała się nimi imponująca armia księży oraz sióstr i braci zakonnych. Większość owych zgromadzeń znajduje się dziś w stanie upadku – średnia wieku ich członków oscyluje w granicach późnej siedemdziesiątki, a nowych powołań nie widać.
Truizmem powszechnie akceptowanym aż do ostatnich dekad dwudziestego stulecia było, iż gdziekolwiek istniał Kościół katolicki, wszędzie tam obecni byli przedstawiciele życia konsekrowanego: wspólnoty zaślubionych Bogu mężczyzn i kobiet wiodących prosty, skromny żywot pełen wspólnej modlitwy i pracy na rzecz chrześcijańskiej posługi oraz świadectwa o Królestwie Bożym. Należeli do zgromadzeń jednoznacznie podejmujących trud odpowiedzi na ewangeliczne wezwanie do porzucenia swych rodzin, ojczyzn i wszystkiego, co posiadają, by podążyć za Jezusem. Podobne, choć nie tak liczne wspólnoty istniały w Cerkwi prawosławnej.

Wielu żyjących do dziś starszych ludzi pamięta, iż uczyła ich, formowała i opiekowała się nimi imponująca armia księży oraz sióstr i braci zakonnych. W przeddzień Soboru Watykańskiego II w samych Stanach Zjednoczonych liczyła ona co najmniej trzysta tysięcy osób, i szeregi te nieustannie rosły. Od trapistów po jezuitów, od klauzurowych karmelitanek po Siostry Miłosierdzia – osoby konsekrowane można było spotkać na każdym kroku: czy to odprawiające liturgię, czy przewodniczące powszechnym modlitwom Kościoła, czy też na rozmaite sposoby posługujące wiernym, zwłaszcza ubogim i chorym.

Większość owych zgromadzeń znajduje się dziś w stanie upadku – średnia wieku ich członków oscyluje w granicach późnej siedemdziesiątki, a nowych powołań nie widać. Moje własne doświadczenie potwierdza tę smutną prawdę. W roku 1951 wstąpiłem do zakonu kapucynów w prowincji Detroit liczącej wówczas z górą siedmiuset zakonników. Kapucyni stanowili czwarte co do liczebności męskie zgromadzenie w Kościele, które ponadto dostarczyło w naszych czasach takich przykładów świętości jak Ojciec Pio z Pietrelciny, obecnie już kanonizowany, czy Sługa Boży Solanus Casey, którego rychłej beatyfikacji oczekujemy. W chwili mego wstąpienia do zakonu samych nowicjuszy było w prowincji Detroit stu pięćdziesięciu. Dziś nowicjat tejże prowincji liczy mniej niż dwunastu chętnych do zakonu.

Na tle powyższego obrazu upadku należy jednak ostatnimi laty odnotować powstawanie nowych wspólnot – zakładanych przez ludzi głęboko oddanych Kościołowi, powszechnie zwanych pokoleniem Jana Pawła II. Sam należę do ruchu reformatorskiego zainicjowanego przez ośmiu kapucynów, zwanego franciszkanami odnowy (Franciscan Friars of Renewal). Zgromadzenie liczy obecnie stu piętnastu braci i dwadzieścia pięć sióstr. Wielu ludzi pyta mnie – jako że jestem przełożonym wspólnoty – „Jak wam się udaje kwitnąć na pustyni?”. Niekiedy pada też inne pytanie: „Co zrobić w celu odrodzenia życia zakonnego?” Wiele nad tymi pytaniami rozmyślam.
Kiedyś – jako zakonnik z dwudziestoletnim już stażem – natknąłem się na pewną pracę z dziedziny antropologii psychologicznej, która skłoniła mnie do podejrzenia, iż życie konsekrowane zaczyna zmierzać w niewłaściwym kierunku. W strukturach i postawach wielu wspólnot zakonnych, nawet tych największych i najbardziej szacownych, pojawiały się już wówczas poważne pęknięcia. Zagłębiwszy się zatem w lekturę wspomnianej książki – The Ritual Process, autorstwa wybitnego antropologa-psychologa, Victora Turnera – zostałem porażony antropologicznymi aspektami życia konsekrowanego, które w niekończącej się debacie na temat uzdrowienia zakonów wydają się zupełnie uchodzić uwadze. Odkryłem, na przykład, że życie zakonne jest starsze od chrześcijaństwa i wykracza poza nie. Buddyjskie czy hinduistyczne formy takiego życia – zakładające podstawowe rygory ubóstwa, czystości i posłuszeństwa – istniały setki lat przed wyjściem na pustynię pierwszych chrześcijańskich anachoretów i cenobitów we wczesnych wiekach prześladowanego Kościoła.

Naśladując przykład takich świętych, jak Antoni z Egiptu, Paweł Pustelnik i były legionista rzymski, Pachomiusz, mężczyźni i kobiety ruszali drogą życia zaślubionego Bogu. Istotną, choć często nie dostrzeganą cechą owego życia jest tak zwana liminalność – stan bycia outsiderem w stosunku do ustalonego porządku każdej społeczności, nawet charakteryzującej się silną religijnością i uznawaniem wartości.

Termin „liminalność” pochodzi od łacińskiego słowa limen oznaczającego „próg” lub „krawędź” i odnosi się w tym przypadku do ludzi żyjących poza normami przyjętymi w danej społeczności. Bezsprzecznie, czystość, ubóstwo i posłuszeństwo mistrzowi duchowemu bądź przełożonemu stawiają człowieka poza porządkiem, którego normę stanowi życie rodzinne i dziedziczenie. Ludzie pokroju św. Benedykta, św. Franciszka czy – w naszych czasach – Matki Teresy z Kalkuty dostarczają oczywistego przykładu osobowości liminalnych. Wiele miejsca poświęca też Turner badaniu liminalności wczesnego franciszkanizmu.

Osoby liminalne w istotny sposób różnią się od najbardziej nawet prawych i cnotliwych członków społeczności. Nic w tym złego, jakkolwiek każdego naśladowcę Chrystusa musi cechować jakiś stopień liminalności. Zauważamy to na przykładzie świętych członków rodzin królewskich: św. Ludwika IX czy św. Elżbiety Węgierskiej, którzy pod wytwornym strojem monarszym nosili franciszkański habit i z radością gorliwie służyli ubogim. Każdy obznajomiony z zagadnieniem upadku życia konsekrowanego wie, iż liminalność została niemal zupełnie zatracona, z wyjątkiem nowych wspólnot i garści starych, wyjątkowo trzymających pion.
Zadawszy pytanie: „Cóż mogło spowodować taki upadek życia konsekrowanego?”, uświadamiamy sobie, iż w odpowiedzi usłyszymy ponurą historię obejmującą z górą cztery dekady. Nie zdziwi ona jednak nikogo, kto zna historię Kościoła i rozumie antropologię. Po prostu nie da się działać wbrew prawom ludzkiej natury odzwierciedlonym w antropologii psychologicznej – nawet tym, które jak liminalność dotyczą jedynie drobnej, wyselekcjonowanej grupy – nie powodując katastrofalnych skutków, czego przykładu dostarczają chociażby podejmowane obecnie próby bezmyślnej ingerencji w zagadnienia dotyczące rodziny i życia małżeńskiego. To nic innego jak usiłowanie wyhodowania gruszek na wierzbie.

Upadek wielkich i szacownych zakonów, zarówno męskich, jak i żeńskich, spowodowało jednoczesne sprzężenie wielu czynników. Katastrofę tę trafnie opisał znany antropolog, Gerald Arbuckle SM, na kartach dwóch ważkich prac: Strategies for Growth in Religious Life oraz Out of Chaos: Reforming Religious Congregations. Życie konsekrowane – dowodzi Arbuckle – padło ofiarą tej samej rewolucji kulturalnej, która zrujnowała rodzinę oraz szkolnictwo wyższe pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Niestety, konsekrowani katolicy – nauczeni nie myśleć samodzielnie – w owczym pędzie popłynęli z jej prądem. Wielu najbardziej natarczywie domagających się burzenia fundamentów życia zakonnego opuściło swe zgromadzenia, dokładnie uprzednio wypatroszywszy ich konstytucje. Członkowie zakonów szczerze pragnący wieść życie duchowe pozostali bez efektywnego przewodnictwa.

Podczas pewnego seminarium pewna świetnie wykształcona i pełna dobrych chęci zakonnica z szacownego zgromadzenia nauczającego zauważyła ze łzami w oczach: „Przecież robiliśmy wszystko tak, jak nas nauczono!” Nieuchronnie nasuwa się pytanie: „Kto was nauczył?”. Chrześcijańscy zakonnicy zostali bez wyjątku powołani do życia Ewangelią: podążania za nauką Pisma Świętego oraz tradycją Ojców Kościoła i świętych. Te odwieczne źródła zostały jednak niemal całkowicie zignorowane. Miejsce Ewangelii i świętego nauczania zajęły niepewne teorie psychologiczne, z których większość dziś już spoczywa na śmietniku historii. Do życia duchowego wprowadzono elementy obce i zupełnie doń nie pasujące – część z nich zapożyczywszy z błędnie pojętych tradycji azjatyckich. Wystarczy spojrzeć na ofertę domów rekolekcyjnych prowadzonych przez niektóre zgromadzenia zakonne, żeby się przekonać, jak niemądrzy potrafią się czasem stać ludzie pragnący uchodzić za poważnych.

Nie mniej ważny od opisanych powyżej zjawisk okazał się wpływ psychoterapii, zgodnie z założeniami Zygmunta Freuda skoncentrowanej niemal całkowicie na niszczeniu wszystkiego, co postrzegano jako mechanizmy represyjne dla osobowości. Współczesna psychologia pozytywna wykazała ogólne bankructwo intelektualne i emocjonalne takiej postawy i odrzuciła ją. Chociaż niektórzy ludzie rzeczywiście lepiej się poczuli, to jednak wcale niekoniecznie stali się lepsi czy bliżsi wiecznemu celowi. Jak zauważył jeden z twórców psychologii pozytywnej, Aaron Beck, od lat czterdziestych aż do lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku w psychoterapii całkowicie zabrakło zdrowego rozsądku.
Zlekceważono ponadto niezbędność łaski dla życia duchowego. Na każdym kroku dawał się zaobserwować semipelagianizm, czy wręcz pelagianizm w całej swej pełni, absolutnie odrzucający konieczność łaski. I tak, na przykład, wielka popularność psychoterapii zorientowanej na klienta, stworzonej przez Carla Rogersa wedle założeń stricte pelagiańskich, w ciągu kilku miesięcy praktycznie zlikwidowała duże i szacowne zgromadzenie zakonne w Kalifornii.

Co więcej, poważnemu osłabieniu uległy dwa najważniejsze filary katolickiego życia konsekrowanego. Po pierwsze, wiarygodność Pisma Świętego. Reguły zakonne wyraźnie stwierdzają, iż życie zgromadzeń ma być oparte na Ewangelii. Pełne sceptycyzmu i racjonalizmu czytanie Nowego Testamentu podcięło ewangeliczne korzenie życia zakonnego. Reguła franciszkańska, na przykład, nakazuje przestrzegać nakazów Ewangelii. Jeżeli jednak poważni uczeni wciąż zapewniają nas, iż Jezus tego nie uczynił, tamtego nie powiedział, jeszcze innej rzeczy w ogóle nie miał na myśli – jak mamy to robić?

Druga rzecz, to – zgodnie z określeniem papieża Benedykta XVI – „upadek” liturgii. Potężny – intelektualnie i duchowo – ruch liturgiczny narastający w Stanach Zjednoczonych po II wojnie światowej, oparty na wewnętrznej medytacji kultywowanej w klasztorach benedyktyńskich, ustąpił miejsca nieporozumieniu, jakoby liturgia w pierwszej kolejności była widowiskiem. Celem miało być włączenie wszystkich. Tylko w co? – oto wciąż zasadne pytanie. Nagle we wspólnotach zakonnych i parafiach, jak Ameryka długa i szeroka, pojawiły się komisje liturgiczne złożone z ludzi, którzy nigdy nie przeczytali żadnej znaczącej pracy z zakresu liturgii Kościoła. Znamienici liturgiści, jak Romano Guardini czy Louis Bouyer, ostro potępiali owe praktyki jako – nierzadko powodowaną dobrymi intencjami, ale jednak – profanację liturgii.

Ponadto, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku wspólnoty zakonne i seminaria głęboko przeniknęło gwałtowne i niepowstrzymane zamieszanie w sferze teologii. Dobrze to znam, gdyż czterokrotnie wyrzucano mnie wówczas z seminarium za sam fakt bycia katolikiem, chociaż uczyłem tylko doradztwa duszpasterskiego. Szczęśliwie ów okres chaosu już się zakończył i wszelkie jego przejawy spotykają się z odrzuceniem ze strony obecnych kandydatów do kapłaństwa czy życia konsekrowanego.

I wreszcie, jakkolwiek dziwnie i niezrozumiale może to wyglądać, we wspólnotach religijnych zaczęły się pojawiać przejawy filozofii, która wyrządziła niewypowiedziane krzywdy setkom milionów ludzi – a mianowicie: marksizmu. Kilka lat temu rozmawiałem z osobą uczęszczającą na mocno awangardowe spotkania organizowane przez siostry zakonne. Zapytawszy o ich główny temat usłyszałem odpowiedź, która wprawiła mnie w stan absolutnego osłupienia: omawiano tam nauczanie Fryderyka Engelsa. (Biednemu Engelsowi nigdy zapewne nie przyszło do głowy, że ostatnimi ludźmi, którzy poważnie go potraktują okażą się wykolejone katolickie zakonnice).
Tak więc, życie konsekrowane albo się podda reformie, albo zaniknie. Oczywiście, wciąż istnieją niezłomne wspólnoty, twardo – mimo otaczających je ciemności – trzymające się własnej tożsamości i nieugięcie wierne wytyczonemu celowi. Łatwo je rozpoznać po nieustannym napływie postulantów i nowicjuszy, który sprawia, iż nieustannie rozkwitają.

Ciekawszym jednak zjawiskiem wydaje się tworzenie nowych wspólnot, głównie na ruinach starych, co by wskazywało, iż całkowicie nowe podejście do życia konsekrowanego nie jest wcale niezbędne, ani nawet pożądane. Przeciwnie, nowe zgromadzenia mogą wzrastać na starych fundamentach – wystarczy tylko podjąć i na nowo ożywić odrzucone tradycje. Oznacza to również powrót do ideałów głoszonych przez założyciela i ponowne przyjęcie danego przezeń utworzonemu zgromadzeniu charyzmatu (a nie – wątpliwych jego interpretacji z końca dwudziestego wieku). Przykładu rozkwitającej wspólnoty nowego typu ufundowanej na tradycyjnym wzorcu dostarczają Misjonarki Miłosierdzia Matki Teresy z Kalkuty. Większość jednak wspólnot – jak moja – wyrasta z przeszłości.

Czy istnieje nadzieja dla starszych wspólnot pozostających obecnie w stanie upadku? Jest ich tak wiele, że samo statystyczne prawdopodobieństwo nakazuje przyjąć, iż niektóre z pewnością na nowo odnajdą cel i doświadczą nowego życia. Jak dotąd jednak brakuje przykładu zgromadzenia, które poważnie podupadłszy, podjęłoby trud reformy pozwalającej odzyskać utraconą witalność. Nieliczne stare wspólnoty, które wciąż się nią cieszą, nigdy wszak nie zatraciły własnej tożsamości. Wspaniałą rzeczą jest nadzieja, iż pośród chaosu i rozkładu rozlegną się głosy wzywające do ratowania starych zgromadzeń, my jednak w naszych usiłowaniach dokonania reformy macierzystej wspólnoty doświadczyliśmy znacznego oporu w łonie zakonu kapucynów. Na szczęście, obecnie w tej materii wydaje się panować większa otwartość.

Nowe zgromadzenia zakonne muszą uważać szczególnie, by nie powtórzyć błędu swoich poprzedników. Muszą uczyć swych członków samodzielnego myślenia – wręcz zachęcać ich do tego – bez popadania w nieposłuszeństwo. Muszą umieć dyskutować w celu osiągnięcia wewnętrznego konsensusu we wszystkich podejmowanych kwestiach. W przeciwnym razie powróci uraza i rozgoryczenie, które charakteryzowały osoby zakonne zarówno u progu Soboru Watykańskiego II, jak i nieco później, gdy narzucano im zmiany. Musi zaistnieć autentyczny, pełen modlitewnego żaru i niekłamanego szacunku powrót do Ewangelii. Należy wreszcie zachowywać antropologiczne znaki życia konsekrowanego, o których pisali Turner i Arbuckle. Wspólne życie, skromność, identyfikowalny, jednakowy ubiór (habit) i wspólna praca apostolska dzielona przez wszystkich członków zgromadzenia – to sprawy, o które trzeba się koniecznie zatroszczyć. W przeciwnym razie można porzucić wszelką nadzieję na odrodzenie wspólnoty.
Zaskakującą, acz mile widzianą zmianę obecnej sytuacji przyniosło pojawienie się fali młodych mężczyzn i kobiet zainteresowanych autentycznym życiem religijnym. Dostarczają oni dowodu na nieustającą obecność łaski Bożej i potwierdzają słuszność antropologicznej teorii liminalności. Zdumiewa żywione przez nich pragnienie przystąpienia choćby do wspólnot nękanych jawnym zamętem teologicznym i nieprzestrzeganiem tradycyjnej reguły. Jeżeli tylko zdołają oni wytrwać dwadzieścia lat, oblicze pogrążonych w upadku wspólnot może ulec radykalnej odmianie. Obecnie bowiem w niektórych wspólnotach dostrzegamy absurdalne zjawisko „teologicznej kanapki”: najmłodsi i najstarsi ich członkowie, między którymi panuje pełna zgoda, są jak kromki chleba, średnia zaś grupa wiekowa przypomina majonez.

Od tysięcy lat jakiś czynnik ludzkiej natury wzywa niektórych z nas do życia religijnego – nauczanie Ewangelii i tradycja Kościoła uformowały ów ludzki głód w mocny a wyrazisty kształt chrześcijańskiego poświęcenia. Katastrofalne doświadczenie dwudziestego stulecia powinno nas nauczyć, iż nie możemy sobie pozwolić na luksus niepoważnej postawy, naiwnej duchowości i egoizmu. Nie wolno nam wciąż dawać się zwodzić niesprawdzonym i nienaukowym teoriom socjologicznym i psychologicznym.

Trudno znaleźć błąd, którego nie popełniłyby współczesne zakony. Corruptio optimi pessimum – jak głosi stare łacińskie przysłowie – zepsucie najlepszych przybiera kształty najgorsze. Obserwujemy to od czterdziestu lat. Pokolenie Jana Pawła II głośno domaga się zmiany na lepsze.

Przełożył Jerzy Wolak

***

Ojciec Benedict Groeschel jest jednym z założycieli zgromadzenia franciszkanów odnowy (Franciscan Friars of Renewal).
Ostatnio opublikował Praying to Our Lord Jesus Christ oraz The Virtue Driven Life.

5 maja 2009

dialektyka słowiańska


Nie jest ci człowiek Światowidem i oblicze jeno z przedniej strony posiada.
Jeśli więc więzy ściślejsze ze światem zadzierzgnąć zamyśla,
Bogu niechybnie zadnią stronę bytu oglądać każe.

Niechby jednak odwróciwszy się światu rewers swój okazać zechciał,
A wzrok w Pańskich źrenicach na dobre uwięził,
Świat ów – jakim go Bóg widzi – ku zdumieniu swemu dojrzy.



2 maja 2009

lekcja z Tanzanii

Już "taki life", że dookoła ludziska wyjeżdżają na misje, a mnie siedzieć w Europie przyszło. Ale - żeby tradycji zadość nie czynić i polskim narzekaniem postu nie zepsuć... "taki life" jest Wolą Ojca, więc z nieskończenie dużym prawdopodobnieństwem jest najgenialniejszy i najbrdziej dla mnie i Świętej Matki Kościoła owocny.
Przechodząc do meritum: dostałam niedawno list od koleżanki ze studiów, zmartwychwstanki, która to własnie stawia pierwsze misyjne kroki w Tanzanii.
I oto on(a - pierwsza z prawej):
Witaj! Piszę list jako załącznik, ale tak jest bezapieczniej, bo nigdy nie wiadomo, czy dojdzie list za pierwszym razem. Już mialam tak kilka razy, że nie doszło, zreszta Siostry mi tak doradziły. Jest pewność, że w połowie pisania maila, nagle nie wysle „gdzieś”, albo wogóle sie rozłączy, albo gdzieś przeskoczy. Przepraszam za błedy, ale odzwyczaiłam sie od pisania. Mamy tutaj bardzo malo czasu, nawet na to, by uprac sobie habity. Myślałyśmy nawet o starej polskiej „Franii”, ale i tak nie ma gdzie jej dostać, bo przecież nie sprowadzić. Za drogi interes. Ostatnio doszły do nas paczki od naszych Sióstr z Australii. Przelezakowały w porcie jakieś pół roku, ale doszły. Byly w nich mikroskopy i aż dziwne, że doszły. I cała sterta książek, po angielsku. Dzieciaki się bardzo cieszą, bo tu ciężko dostać ksiązki. Chcemy, by książki – piwoeści itp. nie były stąd, ponieważ treść tutejszych ksiażek ma wiele do życzenia. Wiesz co jest śmieszne dla tutejszych? Jak ktoś kogoś zabije, pobije, albo wypchnie z autobusu. Bo przecież... to takie normalne... Zressztą sami tutejsi nauczyciele mają takie same reakcje. Jednego dnia jechałam z nimi dość szybko samochodem i nagle jakieś dziecko wyskoczyło na drogę, bo zachciało mu się pomachać kierowcy (tutaj dzieci nie mają reakcji odruchowej ucieczki przed niebezpieczeństwem). Moje gwałtowne hamowanie, żeby dzieciaka nie zabić, wywołało jedynie śmiech u nauczycielki. Przemilczałm, ale następnego dnia pokazałam co o niej myślałam, kiedy pchała mi się pod samochód. Zresztą kobieta przyszła do pracy w stanie błogosławionym i nic nie powiedziała o tym. Kiedy zauważyłyśmy to, powiedziała, że urodzi pod koniec kwietnia, a dziś dzieki Bogu, mamy koniec kwietnia, a jej dzieciak cieszy się już prawie dwoma miesiącani życia na tym świecie. A do tego na macierzyńskim była cały.... tydzień. Jakoś tak dziwnie. Ale cóż jej wybór. Zresztą po dwóch dniach pracy miała dosyć, ale się nie poddała. Tutaj jest tak, że szkoła musi zapewnić mieszkanie dla nauczycieli. Może się bała, że będzie się musiała wyprowadzić, albo że straci dochód. Zresztą tu mało kto ma pracę i ma pieniądze, a jeśli ma to bardzo często się zdarza, że jej nie szanuje. Miałyśmy pracownika, który pracował w kuchni i za zarobione pieniądze kupił sobie radio i rower. Więc się zwolnił, bo już zarobił. Teraz, po pół roku, przyszedł prosić o pracę, bo nie ma pieniędzy... Ale są i uczciwi pracownicy, chociaż ze świeczką szukać. Ale jak się znajdą, to trzymamy ich jak tylko można. Zresztą i oni szanują nas i to co robią, bo wiedzą, że będą mieli stale prace, stale pieniądze. A szkoła się rozwija i będą potrzebi nam zaufani ludzie. Wiesz co jest paradoksem? To, że jak w Polsce i w innych cywilizowanych krajach kupujesz więcej, to mniej płacisz, a tu im kupujesz więcej, tym więcej płacisz. Ludzie widzą nas – Mzungu (tak tu sie mówi pogardliwie o białym człowieku) i próbują wycisną jak można najwięcej. Przed rozpoczęciem roku szkolnego przyszedł facet, ze bedzie nam robił zdjecia, to mysmy powiedziały, że mamy aparat, to gość stwierdził, żebyśmy mu dały aparat to będzie nam robił zdjęcia, a my będziemy mu za to płacić... Ale pewnego dnia jedna kobieta przebiła samą siebie. Kupowałyśmy na rynku kukurydzę i zgodziła się na jedną cenę, ale po dwóch godzinach przyjechała się kłócić, że mamy jej dopłacić. Chciałayśmy jej oddać pieniądze, ale i tak dopłaciłyścy (połowę tego co chciała), bo już nie miałyśmy nic do jedzenia dla dzieci. My to pół biedy, ale te 217 dziewcząt to jest problem, żeby wykarmić i napoić. Zresztą zapotrzebowanie na wodę mamy ogromne. Teraz na szczęście mamy porę deszczową więc mamy co pić i w czym się umyć, i uprać, i w ogóle. Ale już miałyśmy poważny kryzys z wodą. Najpierw dziewczyny chodziły jakieś 1,5 km do rzeki po wodę, potem musiałyśmy jeździć po wodę do bajorka, skąd normalnie ludzie biorą wodę do picia. Woda w nim wyglądała jak po praniu bardzo brudnych ubrań. A do picia, już po przegotowaniu, wyglądała nie lepiej. Obawiałyśmy się, że będziemy miały jaką epidemnię, albo że dzieciaki będziemy musiały wysłać do domów, a było dopiero dwa, czy trzy tygodnie nauki. Potem chodziły do rzeki jakiś 1 km z wiadrami i znów przynosiły na głowach. I tak przez jakiś tydzień, może ponad. Potem wreszcie włączyli nam prąd, a jak jest prąd, to jest i woda, choć nie zawsze, ale najczęściej, i napełniły się nam tanki na wodę. Przed rozpoczęciem roku szkolnego musiałyśmy kupić na szybkiego trzy tanki 3000 litrów wody, bo byś nie wyrobiły już w pierwszym tygodniu. To tak w skrócie kawałek naszego życia, ale tylko kawałek, bo do tego dochodzą choroby dziewcząt, a szczególnie na malaria, choć nie tylko. Zresztą myśmy też ją miały teraz. Tak, też ją miałam, choć wydaje mi się, że jakieś oszukane te badania były. Miałam dość duży wskaźnik malarii, a dosłownie nic mi nie było. Moje współsiostry bardzo ciężko znoszą malarię i było nam trudno, ale jakoś to przeżyłyśmy. Zresztą s. Beata nie może wyjść z coraz to nowej choroby, bakterii itd. Od jkichś trzech tygodni jest na atybiotykach. Ale może się nie wykończy. Może... Bo tutaj nigdy nic nie wiadomo. W ciągu minuty zmieniają się plany i to, co miałam zaplanowane, bierze w łeb. I co zrobisz. Czasami ma się dość, tym bardziej, że dzieciaki są 24 h na dobę, bo internat tutaj polego na tym, że wszystkie dziewczyny ze szkoły mieszkają w internacie i są cały czas w szkole. Do domu jadą na twz. „likizo” (przerwa w szkole). Ostatnio na mim były, w czasie świąt, więc miałyśmy trochę spokoju. Ale teraz znowu się zaczęło i tak będzie do lipca. W lipcu tylko 10 dni wolnego i znowu przyjadą do połowy września i znów na 10 dni i szkoła, i egzaminy końcowe i uragniony grudzień. Ale to dopiero za niecały rok, choć dla nas to prawie jak wieczność... Uczę tutaj religii w naszej szkole i to w j. angielskim (wrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr). I nie znając języka, muszę uczyć czegoś, co powinno wychodzić z serca. A tak jest tylko suche przepisywanie tekstów z książek, najczęściej z Katechizmu. A i tak, muszę wybierać co łatwiejsze kawałki, bo KKK jest bardzo trudny, a tu dziewczęta w klasie drugiej mają od 18 do 13 lat. Tu nie ma tak, że idziesz w szkole zgodnie z wiekiem, bo druga klasa to jakieś 14-15 lat (dzieciaki najczęściej powtarzają dwa, trzy razy siódmą klasę, bo na tym kończą edukację i juz nie idą do praimary i do secondary). I teraz dostosuj nauczanie dla dzieci o tak rozpiętym wieku. W Polsce uczyć jest o tyle łatwiej, że większość dzieci to katolicy, a jak ktoś nie chce chodzić na religię, to nie chodzi. Tutaj nie ma wielkiego wyboru co do szkoły. Więc dzieciaki przychodzą wszystkie, które się dostały, a mamy przeróżne wyznania. Wszytskie kościoły chrześcijańskie, a do tego muzułmanki. Mało tego, jest dużo dziewcząt, których ojcowie są jakimiś tam głowami ich kościołów i to jest trudne. Trudno jest z muzułmankami. Z nimi jest trudnio rozmawiać i rzeczywiście są trochę wyniosłe. Nie wszystkie, nie mogę generalizować, ale... Zresztą z mieszanycgh rodzin. Skład nauczycielski, to głównie Tanzańczycy, do tego Ojciec CR z USA, choć z pochodzenia Polak, ale tu się dopiero uczy polskiego...:), ja nieznająca języka, ani angielskiego, ani swahili... A do tego nauczyciel fizyki, który przyjechał z Anglii, jest rodowitym Walijczykiem, choć ostatnio ostatnio przyznał się do korzeni Irlandzkich i jest... niewiezący... Skład iście Zmartwychwstański!!! Nic tylko tu być. ZAPRASZAMY!!! Life is brutal!!! Trzymaj się i dzieki za modlitwę, ona się zawsze przydaje, a szczególnie tutaj. Każdy dzień jest walką. Mamy dziewczyny, które strach wysłać na likizo do domu, bo nigdy nie wiadomo czy wróci. Prawo Tanzańskie jest takie, że jeśli uczennica jest w ciąży, nie może już chodzić do szkoły i wierz mi, ciężko jest wysyłać do domów niektóre uczennice, bo mieszkają w takich dzielnicach, że strach. Dobrze, że ich matki to widzą i się starają, żeby mieszkały zdala. Teraz na likizo, na przerwę świąteczną jedną z uczennic wysłałyśmy do znajomego zakonnika, który prowadzi dom rekolekcyjny w Musomie. Poprostu się bałyśmy o nią. Jej matka pracuje w najstarszym zawodzie świata i to w takiej dzielnicy, że mężczyźni do 20-go roku życia chodzą dosłownie nago, a dziewczęta okryte zaledwie kangą, przepasaną przy ramionach. I gdzie takie dziecko wysłać? A dziewczyna jest ładna, więc... Jej ojciec nie chce jej uznać, choć jest naprawdę bardzo dobrą dziewczyną i uczennicą. Mała cierpi i to bardzo. Dobrze, że ma gdzie mieszkać. Zobaczymy jak będzie dalej. Wysłałyśmy ją do tego Domu rekolekcyjnego, bo były tam też dziewczęta z innych szkół, które mają podobną sytuację, albo mają daleko do domu. Więc była wśród rówieśnic. I to było dobre.Zresztą mamy więcej takich dziewcząt które by chciały zostać... Zatem, trzymaj się kolejny raz. Stawiam krzyżyk na czole. J. Każdy aspekt, każą myśl tego listu, można by opisać oddzielnie i jeśli będę miała czas i siłę to opiszę, np. o nauczycielu, którego musiałyśmy zwolnić, bo przychodził pijany do skoły (i chyba się nam szykuje następny taki), o ilości książek jakie dzieciaki i nauczyciele mają, o sytuscji w tym miejscu, gdzie mieszkamy, o..... Wiele można by mówić. Jeszcze się odezwę i proszę o modlitwę. Z Bogiem.